Chyba już tylko dla czegoś takiego warto pisać. Pisarz, zakłopotany, stoi w tym nowoczesnym zakładzie produkcyjnym, stara się podporządkować prawom popytu, na ile pozwalają mu na to gust artysty i uczciwość intelektualna, robi dobrą minę do tego brzęczącego i uwijającego się świata i cieszy się, że żyje. Cóż ma począć z tym światem? Odmienić go nie może, więc najczęściej zadowala się łagodnym oporem, ratując w swym dziele, na ile to tylko możliwe, własny gust i własną osobowość. Pisarz staje w namiocie, najczęściej wbrew swym upodobaniom, bo jest człowiekiem samotnym, nielubiącym tej widowiskowej produkcji – staje, bo chce wesprzeć Dni Książki, albo staje w interesie popytu na własne książki, albo też po prostu dlatego, że tyle już razy zgadzał się na warunki „zakładu produkcyjnego”. Dlaczego miałby zatem protestować akurat w obronie własnej osoby? W namiotach pomagają także piękne aktorki, czytelnicy z radością odnajdują swoich ulubieńców, pisarzy i znakomite śpiewaczki operetkowe, kupują i świętują. Pisarz zgodził się już na to wszystko. Voltaire byłby miał w tej kwestii odrębne zdanie, ale pisarz żyje w takiej epoce, kiedy już nie może pozwolić sobie na luksus zdania odrębnego. Ponadto książka jest sprawą narodową, szlachetną wspólną sprawą. Pisarz odnosi wrażenie, że wszystko to dzieje się w jego interesie, w interesie literatury i życia umysłowego.
Potrzeby, jakie wywołuje w tłumach literatura przekształcona w zakład, są bez wątpienia oznaką kultury. Dni Książki też są taką oznaką kultury; niczym więcej, niczym mniej. Prawdą jest, że wszystko to nie poprawia położenia pisarza w świecie, dla którego literatura nie jest już trybunałem, tylko jedną z odmian nowoczesnych możliwości rozrywki czy edukacji. Pisarz może być sławny lub modny, może płacić podatek od wynagrodzenia i dochodów, jego nazwisko znajduje się w książce telefonicznej i w historii literatury – a zarazem podejrzliwie zerka na ten świat, który go utrzymuje, może nawet i celebruje, więcej, chyba nawet szczerze go szanuje i czyta jego utwory. Podejrzliwie zerka na ten świat, w którym czuje się obco. Rozgląda się wokoło z nieczystym sumieniem, bo wie, że to od niego, od pisarza, w sposób pierwszorzędny zależy ta zmiana, że nieco zrezygnował ze swej rangi i wszedł w morganatyczny związek z duchem epoki. Bycie pisarzem oznaczało niegdyś rangę. Dzisiaj to tytuł, stan, jeśli kto woli, powołanie. A mowa była o czymś innym, wcale jeszcze nie tak dawno: pisarz wymagał od mas, żeby się przybliżyły do jego poziomu umysłowego, wymagał od czytelnika, żeby podjął wysiłek katharsis, pisarz się nie targował, nie przejmował oporem tłumów, jego zaś, pisarza, intelektualne znaczenie można było zmierzyć właśnie owym oporem, z jakim przyjmowała go własna epoka. Pisarzowi przydarzyło się coś, co go bardzo ucieszyło: ucywilizował się, zaakceptowano go w społeczeństwie, zaczęto czytać jego utwory, opór wobec literatury jakby zanikł. Nigdy jeszcze takie rzesze jak w naszych czasach nie czytały książek, różnych – i dobrych, i wybrakowanych. Pisarz, zacierając ręce, przechadzał się w powszechnym sukcesie i uznaniu. Lecz pewnego dnia musiał dostrzec, że kultura, na której chwieje się w górze jego byt i sukces, nasycona jest skazaną na rozpad materią pseudokultury. Musiał dostrzec, że między nim a jego światem zieje przepaść – pisarz może jedynie osiągnąć sukces, zyskać rangę – już nie.
To wyzucie z rangi jest naturalnie zjawiskiem ogólnoświatowym. Zdarzyło się wszędzie, gdzie pisarz jest ofiarą – niekiedy ofiarą celebrowaną i rozpieszczaną – nowoczesnego zakładu produkcji literackiej. Wielkich osobowości krytyki brak nie tylko u nas, równie rzadkie są one na całym świecie. Brak jest bezstronnego urzędu probierczego, który ogłasza wyrok bez możliwości apelacji: to jest ładne, ale fałszywe, tamto ponure albo surowe, lecz prawdziwe. Granice literatury i pseudoliteratury się zacierają. W literaturze zawsze były tanie talenty, autorzy służący przyjemną rozrywką, zabawiacze bez wymagań. Lecz czytelnicy wiedzieli: Kotzebue to Kotzebue, a Goethe to Goethe. Dzisiaj nie wiedzą tego tak dokładnie. Wydawnictwa, czasopisma, teatry to olbrzymie zakłady produkcyjne, które każdego roku przygotowują bilanse, a te bilanse starają się rzecz jasna wykazać zysk. Ocena wartości jest mętna i niegodna zaufania. Na przykład H.G. Wells bądź Maurois to bardzo przyjemni pisarze, utalentowani i doskonali noweliści, ale uprawiana przez nich przyjemna pseudoliteratura, zaopatrzona w fałszywą lub niepasującą do niej, acz pozyskaną od krytyków oznakę wartości, jest w oczach wielkich mas ludzi takim samym osiągnięciem intelektualnym, jak pisarstwo Gide’a, Mauriaca czy Tomasza Manna. Selekcja, możliwość oddzielenia i rozróżnienia są dla przeciętnego czytelnika coraz trudniejsze. Także kino i teatr zrzekły się swej rangi. W ich pierwszorzędnym interesie leży nawiązanie kontaktu z publicznością, nie mają zatem czasu, by tę publiczność wychowywać, pobudzać w niej potrzeby, wymogi, wdrażać do oczyszczania się i do pracy. Literatura nigdy nie zajmowała tłumów aż do tego stopnia, lecz niech nikogo nie zwiedzie ten sztuczny sukces. Ma on wysoką cenę. Jego ceną jest wewnętrzna ranga, intelektualna niezawisłość pisarza.
Ten proces trwa już od ponad stu lat. Przed stu kilkunastoma laty, 2 stycznia 1824 roku Goethe powiedział do Eckermanna: „Owa niczym nieskrępowana, niewinna, jakby lunatyczna twórczość, dzięki której jedynie może powstać coś wielkiego, nie jest już dziś do pomyślenia. Wszystkie nasze dzisiejsze talenty są podawane publiczności jakby na talerzu. Ukazujące się co dzień w pięćdziesięciu różnych miejscach, krytykujące wszystko dzienniki i wynikające z nich wśród publiczności plotkarstwo nie dopuszczają do powstania niczego zdrowego. Kto dzisiaj nie powstrzyma się od tego całkowicie i przemocą się nie odosobni, jest zgubiony. Wprawdzie dzięki tej lichej, przeważnie negatywnej, estetyzującej i krytykującej prasie powstaje w masach pewnego rodzaju połowiczna kultura, ale dla twórczego talentu jest to szkodliwa mgła i spadająca z nieba trucizna, która niszczy drzewo jego twórczej siły…”12. Tamtego dnia rozmawiali o Szekspirze, a Goethe powiedział, że Szekspir mógł być Szekspirem tak naprawdę jedynie we własnej wielkiej, heroicznej epoce – („jeśli żyłby dzisiaj – mówi w innym miejscu – i tak byłby Szekspirem, ale takim Szekspirem familijnym”13) – a na końcu owej rozmowy zawołał: „Kto zresztą nie chce wierzyć, że dużo z wielkości Szekspira należy przypisać jego wielkiej, potężnej epoce, niech postawi sobie tylko pytanie, czy takie godne podziwu zjawisko byłoby możliwe w dzisiejszej Anglii w roku 1824, w tych smutnych dniach wszystko krytykujących i przynoszących rozkład czasopism”. Ależ co to był za „zakład produkcyjny” – przed stu trzynastoma laty! – i co to było za „plotkarstwo drukowane w pięćdziesięciu miejscach”, co za pseudoliteratura, w porównaniu z tym strasznym forum publicznym, które dzisiaj wywłaszcza życie umysłowe i rozsadza je, niszczy jak pasożyt? Co powiedziałby Goethe na zjawiska dające się dzisiaj zauważyć w sferze umysłu, kiedy to pisarz oddziałuje już nie tyle poprzez własne dzieło, ile poprzez swój polityczny albo prywatny, albo