Sam gatunek, karolmayizm, potężnie kwitł w dziecięcych pokojach zdyscyplinowanej, nieco już przywiędłej mieszczańskiej idylli u końca jednego i na początku drugiego wieku. Ta epoka była epoką doskonałej maszyny parowej, prototypów samolotu, triumfalnego stylu wilhelmińskiego i powieści Karola Maya. Ludzie mieli poczucie, że ta era i ten świat szykują się do przygody – naturalnie do przygody Cnoty i Zła, z wszelkimi rekwizytami, imperializmem, nieskończonymi możliwościami, pampasami i kolorowymi, których będzie można podbić, z giełdami, akcjami, skalpami i dyplomatami o sokolim wzroku. To była epoka przygody, kiedy to pewne pokolenie wyczuwało węchem, wysubtelnionym bardziej niż u dzikich zwierząt prerii, oznaki ogromnej przygody, sygnały odległego, apokaliptycznego tętentu koni, północno-wschodniego wiatru, podboju przemysłowego i zbrojeń międzynarodowych; epoka przygody, kiedy to wynaleziono gramofon, tanie sposoby podróżowania, telefon i dywidendy fabryk produkujących na potrzeby wojenne, a świat w dziecięcym podnieceniu i ze świadczącym o braku rozeznania entuzjazmem popatrywał poza mieszczański horyzont, do którego nawykł, podobnie jak drabanci Olda Shatterhanda spoglądali w kierunku widnokręgu wypchanego skarbami. Było w tej cywilizacji u początku wieku coś z charakteru Dzikiego Zachodu, coś karolmayowego, jakaś ubrana w bluzę jegra awanturniczość, którą w jednakowym stopniu wyczuwało się w polityce i społecznych umowach, w przemyśle i sztuce, w filozofii i rozwoju techniki komunikacji. Świat, węsząc, śledząc spod przystawionej do czoła dłoni, z romantycznym pragnieniem ekscytującej wyprawy, które podgrzewały już maszyna parowa i silnik spalinowy, z przyjemnym dreszczem, nabożnie i chciwie, trzęsąc się jak w febrze, przeczuwał przygodę. Taki sukces, jak ten Karola Maya, nie był przypadkowy. Ludzie nie kupują bez powodu książek jakiegoś pisarza w siedmiu milionach egzemplarzy i podobnie jak Dickens oddał dokładnie te poglądy i atmosferę wiktoriańskiej Anglii, których od niego oczekiwano, tak też Karol May dał wilhelmińskiej Europie Środkowej przeżycie przygody, w którym były gaz rozkoszy i skalp, odległość i ukryty skarb, rycerskość i obdzieranie człowieka ze skóry, wydestylowane ideały, egzotyczne możliwości; ale ze wszystkim tym łącznie była to przygoda, dlatego działała. Wykombinowano ją w Lipsku, jednakże akcja rozgrywała się na pampasach powszechnej aktualnej tęsknoty. Przed wpływem i siłą przyciągania tej przygody nie sposób było się uchronić.
Tym smutniejsze, jeśli nawet nie w pełni niezrozumiałe, jest wielkie otrzeźwienie, które nastąpiło po tej słynnej na cały świat przygodzie, a które pogrzebało w dole z wapnem również Winnetou. Karol May nie jest już „towarem”. Jego dzieło zostało zabite przez rozczarowanie, powieść fantastycznonaukową, sport, szczegółową znajomość pomniejszonego świata; Winnetou zabiła skwaszona trzeźwość przenikająca rozczarowane dziecko tej epoki – boimy się egzotycznych bohaterów, nawet wówczas, gdy zwyciężają. Ta epoka otrzeźwiała z przygody i wie, z gorzkim wyczuciem rzeczywistości, że prawdziwa powieść grozy to nie spotkanie Kary Ben Nemziego z wodzem czerwonoskórych na zachodnich polach, lecz na przykład nędza i zmagania robotników rolnych, pracujących na południowoamerykańskich pampasach, z białolicymi wodzami prymitywnego feudalizmu albo walka dziesięciu milionów bezrobotnych dalekiego zachodu z pewnym systemem gospodarczym; wie, że przebiegłość Winnetou i okrucieństwo Indian Irokezów nie dotrzymują kroku okropnościom i dyplomatycznym sztuczkom hiszpańskiej wojny domowej, wie, że rzeczywistość potrafi być tak awanturnicza, tak nie do uwierzenia, tak indiańska i stawiająca włosy na głowie, że Oldowi Shatterhandowi nigdy się nawet nie śniło o takiej przygodzie. Karol May, autor książek sprzedanych w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy, nie jest już lekturą dla dzieci tej epoki; Winnetou stał się szarą postacią, otrzymującym dzienne wynagrodzenie urzędnikiem i filistrem przygody, jeśli porównać go z bohaterami społecznych i politycznych powieści przygodowych prezentowanych w codziennej prasie. To otrzeźwiałe pokolenie wie, że nie ma przecież bardziej niedorzecznej przygody niż to, by w pojedynku Cnoty i Zła być szeregowym żołnierzem na wyasfaltowanych pampasach Europy, wie, że Hadżi Halef Omar żyje znacznie bezpieczniejszym życiem na stokach Turkmenistanu aniżeli europejski mieszczanin, obywatel, który swoje życie ze stałą pensją naiwnie przeżywa w aktualnym rozdziale powieści grozy o wyścigu zbrojeń. Bohater powieści przygodowej to dzisiaj jedno i drugie miasto, które z dnia na dzień giną, albo też ludzkość, która z podniesionymi rękoma poddaje się barbarzyńskiemu, białoskóremu fatum – a przebiegli czerwonoskórzy zostali z tyłu w tym wywołującym ciarki na plecach wyścigu. Biedny Winnetou! Nikomu już nie jest potrzebny. Oskalpował go czas, który jest dużo bardziej awanturniczy aniżeli wszystko, co kiedykolwiek hurtem wyśnił sobie autor powieści grozy.
Największy sukces Dni Książki odniósł János Arany; i jest w tym coś uspokajającego. János Arany nie jest pisarzem „łatwym” ani „zabawnym”. Jeśli wiersze największego artysty języka węgierskiego – a nie ma w tych wierszach niczego, co współczesny przeciętny gust nazywa literaturą, czyli nie ma „akcji z dialogami” ani „szczęśliwej puenty”! – śpieszą zdobyć żyjący w późniejszych czasach czytelnicy, to ta gotowość jest oznaką, że w ludzkich masach żyje jeszcze nabożny stosunek do tego, co napisane lub wydrukowane; więcej, oznacza ona, że te masy mają jeszcze pewne wymogi. Dobrze będzie te wymogi pielęgnować. Sprzedawcy, wydawcy książek, krytyka, ten skomplikowany zakład produkcyjny, brzęczący i uwijający się wokół Umysłu, ta osobliwa gra zespołowa towaru i popytu, która nie ma nic wspólnego z wartościowaniem i o której rozstrzygają moda, interesy, polityka, wszystko to jest naturalnie mało przydatne, by wzbudzić w masach zaufanie do zjawisk intelektualnych. Ludzie tęsknią za lekturą, ale w ogromie reklam i krytyk, które również są reklamą, już tylko instynkt daje im orientację. Literackiego instynktu mas nie cechuje obeznanie, a jednak nie wolno go lekceważyć. Ludzie danej epoki niekiedy poprzez skomplikowane filtry klarują umysłową