W sektorze amerykańskim obowiązywał znacznie surowszy zakaz fraternizacji aniżeli ten narzucony przez Brytyjczyków, niemniej jednak trudno było go wyegzekwować, ponieważ wielu „doughboyów” (żołnierzy amerykańskich) miało niemieckie korzenie. Kiedy wybuchła wojna, około ośmiu milionów Amerykanów miało niemieckich rodziców lub dziadków. Wprawdzie ci młodzi żołnierze gotowi byli walczyć z państwem niemieckim, ale nie żywili urazy do jego obywateli. Jak mogło być inaczej, skoro niemieckie gospodynie prały im odzież i piekły ciasteczka zupełnie jak matki? Co do dziewcząt, „zwykłego żołnierza nie obchodzi, czy ma do czynienia z mamselle czy Fräulein”, stwierdził Smith. „Chce ją poderwać i wrócić do domu”13.
Złożone relacje między okupowanymi i okupantem fascynowały arcyliberalną Violet Markham, wnuczkę architekta i ogrodnika, sir Josepha Paxtona. W lipcu 1919 roku przyjechała z mężem pułkownikiem na misję do Kolonii i też zdumiała ją „uprzejmość tych Niemców, wśród których mieszkamy jako zdobywcy… jak mogą, przynajmniej na pozór, chować tak niewiele urazy wobec ludzi, którzy ich pokonali?”14. Nie mogła również pojąć „szwabskiego” nawyku tłumnego uczestniczenia w każdej uroczystości wojskowej organizowanej przez Anglików na placu przykatedralnym, gdzie ponad oceanem alianckiego khaki górowała katedra, „posępna i pełna sprzeciwu”. „Czy możemy sobie wyobrazić”, ciągnęła, „niemiecką paradę przed pałacem Buckingham, na którą ciągną mieszkańcy Londynu?”. Jedna z takich okazji była szczególna. Jedenastego listopada 1919 roku, w pierwszą rocznicę rozejmu, Violet stała na zimnie, gdy trębacze wstąpili na schody katedry i w ciszy „przerywanej tylko zawodzeniem wiatru” zagrali Last Post (hejnał piechoty brytyjskiej upamiętniający poległych)15.
Dom przydzielony jej oraz mężowi był wygodny (wyposażony w centralne ogrzewanie, podobnie jak wiele innych w Kolonii) i w miarę upływu czasu stosunki z ich „Frau” bardzo się ociepliły, co niekoniecznie dotyczyło życia w suterenie: „Groźna kucharka Gertruda to uosobienie godności i cnoty”, stwierdziła Markham. „Z całego serca nienawidzi Anglików, stąd seria konfliktów z kolejnymi służącymi w mundurach”16. Poglądy Gertrudy były zapewne bardziej powszechne, niż sądziła Markham i jej podobne, tak przynajmniej uważała pisarka Winifred Holtby. W liście do przyjaciółki Very Brittain opisała Kolonię jako „rozdzierające” miasto, gdzie:
Panoszą się Angole, bardzo weseli, mili i nieodpowiedzialni. Stacjonują w najlepszych hotelach i ślicznym budynku nad Renem. Na zewnątrz ustawiono tablice z napisem „Niemcom wstęp wzbroniony”. Żyją z niemieckich podatków, a niemieckie dzieci sterczą pod ich jasno oświetlonymi oknami, patrząc, jak tamci pałaszują swoje steki. W życiu nie widziałam nic bardziej obrzydliwego17.
Zadziwiające, że tak krótko po wojnie żołnierze pokroju Francka i Smitha dawali do zrozumienia, iż zdecydowanie wolą Niemcy niż Francję. Ich zdaniem nie tylko były tam czystsze miasta, bardziej pracowici ludzie i lepsza kanalizacja, lecz również niższe ceny oraz, jak zauważył Smith, „nie oskubywali człowieka”18. W marcu 1919 roku pisał do teściowej:
Myślę, że zdecydowana większość amerykańskich żołnierzy wyjeżdża z Francji pełna pogardy i nienawiści do tego kraju. Faktem jest, że nie znoszą francuskiego podejścia do spraw finansowych i przez niemal cały pobyt we Francji czuli się nieswojo. Doskwierało im poczucie, że są oszukiwani na prawo i lewo. Zrujnowane francuskie miasta i kościoły nie robią wrażenia na doughboyu, jeśli płaci piętnaście franków za chustkę. Jakoś w Niemczech nie oskubują Amerykanów, nawet tam, gdzie nie obowiązuje ścisły nadzór wojskowy19.
To ciekawe stwierdzenie, zważywszy na fakt, ile wycierpiała Francja ze strony Niemiec. Nie było jednak odosobnione. Takie antyfrancuskie nastawienie przewija się w podróżniczych zapiskach z międzywojnia, bez względu na pochodzenie i poglądy polityczne autora.
Smith niebawem wyraził swój podziw dla niemieckiej produktywności. „Staroświeckiego uroku jest tutaj jak na lekarstwo”, pisał do żony. „Człowiek ma poczucie, że stoi oko w oko z rzutkim narodem, niegdyś aroganckim i apodyktycznym, dziś oszołomionym i targanym anarchią”20. Niemcy ugięły się pod ciężarem porażki, ciągnął, ale „witalność i siła krążą w powietrzu”21. Było to niewątpliwie zgodne z prawdą w okupowanej przez aliantów, względnie prosperującej Nadrenii, lecz w pozostałej części kraju sytuacja wyglądała inaczej, o czym miał się przekonać Harry Franck.
Znudzony życiem w AEF, palił się zrzucić mundur i ruszyć własną drogą. Gdy jednak w końcu otrzymał zgodę, odkrył, że wjazd do nieokupowanych Niemiec jest równie trudny po rozejmie, jak przedtem. Dzięki mieszaninie szczęścia, brawury i podstępu 1 maja 1919 roku stanął na peronie berlińskiego dworca Anhalter, ubrany w niedopasowany holenderski garnitur i gotowy na przygodę. Monumentalna hala dworca stanowiła efektowny przedsionek niemieckiej stolicy, emanowała bowiem potęgą i rozmachem. I pod tym względem, przynajmniej z pozoru, zdaniem Francka Berlin niewiele się zmienił od jego ostatniej wizyty, która miała miejsce dziesięć lat wcześniej. Owszem, Reichstag wydał mu się „zimny i niemy”, a pałace kajzera przypominały „opuszczone magazyny”, lecz ogromne pomniki jego przodków z rodu Hohenzollernów nadal zdobiły Siegesallee w Tiergarten, sklepy były odpowiednio wyposażone, ludzie wyglądali schludnie, a liczne przybytki rozrywki pękały w szwach22.
Franck nie był jedynym podróżnym w powojennych Niemczech, którego uderzyła ta fasada normalności. Ale, jak tłumaczył minister obrony Gustav Noske (dawny mistrz rzeźnictwa) podpułkownikowi Williamowi Stewartowi Roddiemu, ulegał złudzeniu, jak wówczas gdy „rumieniec gorączki nadaje pozory zdrowia pacjentowi, który w istocie umiera na galopujące suchoty”23.
Stewarta Roddiego przysłał do Berlina londyński War Office w celu sporządzenia raportu na temat sytuacji w Niemczech. Z uwagi na znajomość języka (kształcił się między innymi w Saksonii) oraz zamiłowanie do kraju i jego mieszkańców doskonale nadawał się do tej roli. „Zgłębiliśmy wszystkie aspekty życia, aby uniknąć jednostronnej, subiektywnej opinii”, pisał. „Wszędzie napotykaliśmy tylko uprzejmość i wyrozumiałość”. Roddie, który przez kolejnych siedem lat jeździł po całych Niemczech na misje wojskowe, pisał dalej: „Jest być może ciekawe, że mimo wykonywania obowiązków, które mogły narazić mnie na niechęć i odrazę ze strony Niemców, nie przypominam sobie ani jednego incydentu, gdzie napotkałem jakikolwiek przejaw chamstwa albo szykany. Trudności – tak. Przeszkody – owszem. Głupotę – jak najbardziej. Ale służalczość i brak uprzejmości – nigdy”24.
Podobnie jak Stewarta Roddiego, Francka również dziwiła wyrozumiałość, jaką berlińczycy okazywali okupantom, a także to, że alianccy żołnierze mogli bez przeszkód paradować po mieście bez żadnego ryzyka. „Doughboye czują się na Unter den Linden [eleganckim bulwarze berlińskim] tak swobodnie, jakby spacerowali główną ulicą Des Moines”, zapewniał. Niemniej jednak antykomunizm i antysemityzm, które staną się znakami rozpoznawczymi Niemiec w okresie międzywojennym, rzucały się w oczy. Wszystkie ściany