To burza w szklance wody.
Tak było w przypadku przeciętnego turysty, ale co z ludźmi, którzy przyjeżdżali do Trzeciej Rzeszy w celach służbowych albo chcieli badać i zrozumieć nowe Niemcy? W pierwszych miesiącach faszystowskiej władzy wielu cudzoziemców nie miało pojęcia, w co wierzyć. Hitler to objawienie czy potwór? Wprawdzie wielu przyjezdnych unikało zajmowania stanowiska w tej kwestii, lecz dowody wskazują na to, że w miarę upływu lat większość wyrobiła sobie zdanie wcześniej i przybywała do Niemiec (podobnie jak do Rosji sowieckiej) raczej w celu potwierdzenia aniżeli zweryfikowania swoich oczekiwań. Wydaje się, że zadziwiająco niewielu zmieniało zdanie w wyniku podróży. I tak ci z prawej strony zastawali pracowitych, pewnych siebie ludzi, skrzywdzonych postanowieniami traktatu wersalskiego i gotowych ustrzec resztę Europy przed bolszewizmem. Dla nich Hitler był nie tylko godnym naśladowania przywódcą, ale i – jak stwierdzali kolejni entuzjaści – skromnym i absolutnie szczerym piewcą pokoju. Tymczasem ci z lewej opowiadali o okrutnym, zbudowanym na ucisku reżimie napędzanym rasistowską polityką i gnębiącym obywateli. Obie strony zgadzały się w jednej kwestii: uwielbiany przez miliony Hitler trzymał kraj w garści.
Szczególnie interesującą grupę stanowią studenci. Wydaje się, że nawet w kontekście tak nieprzyjemnego ustroju pewna doza niemieckiej kultury nadal uchodziła za nieodłączny element dorastania. Mimo to trudno znaleźć wytłumaczenie, dlaczego niemal do wybuchu wojny tylu brytyjskich i amerykańskich nastolatków wysyłano do faszystowskich Niemiec. Rodzice, którzy gardzili faszystami i wyśmiewali ich obrzydliwą „kulturę”, bez skrupułów wysyłali dzieci do Rzeszy na długi pobyt. Było to niezwykłe doświadczenie dla tych młodych ludzi, choć w sensie nieco innym od zamierzonego. Wśród tych, którzy po powrocie z Niemiec próbowali ostrzec rodzinę i przyjaciół przed widmem zagrożenia, nie brakowało studentów. Ale publiczna obojętność lub podziw dla faszystowskich „osiągnięć”, wesołe wspomnienia piwnych ogródków i strojów ludowych, a przede wszystkim głęboko zakorzeniony lęk przed kolejną wojną oznaczały częstokroć, że owe przestrogi trafiały w próżnię.
Strach przed wojną nieraz przesądzał o odbiorze Rzeszy, co rzucało się w oczy zwłaszcza wśród byłych wojskowych. Usilnie pragnęli oni wierzyć, że Hitler istotnie jest pokojowo nastawiony, że faszystowska rewolucja przycichnie i uspokoi się z czasem, a pobudki Niemców są tak niewinne, jak oni sami zapewniają, dlatego wielu często jeździło do nowych Niemiec i nie skąpiło im poparcia. Pragnęli oszczędzić własnym synom koszmaru, z którego sami, o dziwo, zdołali wyjść cało, więc łatwo zrozumieć tę postawę. Niewykluczone też, że do wojskowych przemawiały faszystowska skrupulatność, marsze oraz zamiłowanie do porządku.
Cudzoziemcy często komentowali widowiskowe marsze z pochodniami oraz pogańskie święta, znaki rozpoznawcze Trzeciej Rzeszy. W niektórych wzbudzały one odrazę, lecz inni uważali je za wspaniały przejaw nowo nabytej niemieckiej pewności siebie. Wielu skłaniało się ku przypuszczeniu, że narodowy socjalizm zastąpił chrześcijaństwo jako religię państwową. Aryjska supremacja podszyta ideologią Blut und Boden [krew i ziemia] urosła do rangi hymnu narodowego, a Führer był zbawicielem. Mało tego, rzesze obcokrajowców, nawet tych niespecjalnie profaszystowskich, dały się porwać emocjom towarzyszącym wydarzeniom pełnym rozmachu, takim jak wiec w Norymberdze czy wielotysięczny marsz z pochodniami. Niewielu umiało manipulować emocjami tłumów lepiej niż faszyści i niejeden cudzoziemiec – często ku własnemu zdziwieniu – odkrywał, że nie pozostaje na to obojętnym.
Podróżujących do Rzeszy, bez względu na to, kim byli i w jakim celu przyjeżdżali, bombardowano nieustanną propagandą: zewsząd słyszeli o niegodziwości traktatu wersalskiego, zdumiewających osiągnięciach faszystowskiej rewolucji i działaniu Hitlera na rzecz pokoju; utwierdzano ich w przekonaniu, że Niemcy muszą się bronić, odzyskać utracone kolonie, prowadzić ekspansję na wschód i tak dalej. Ale chyba najbardziej wszechobecne przesłanie, które miało skłonić Amerykanów i Brytyjczyków do współpracy, dotyczyło groźby „bolszewicko-żydowskiej”. Na każdym kroku wmawiano obcokrajowcom, że tylko Niemcy dzielą Europę od czerwonej hołoty gotowej zalać kontynent i zniszczyć cywilizację. Wielu uodporniło się na te głosy i przestało słuchać. Próba określenia różnicy pomiędzy narodowym socjalizmem i bolszewizmem stanowiła dla bardziej dociekliwego cudzoziemca twardy orzech do zgryzienia. Oczywiście wiedział, że faszyści i komuniści to zagorzali wrogowie, ale na czym dokładnie polegała różnica między ich celami i metodami? Ograniczanie wolności osobistej przez Hitlera, kontrola wszelkich aspektów państwowego i domowego życia, stosowanie tortur i pokazowych procesów, a także posługiwanie się wszechmocną tajną policją oraz skandaliczną propagandą do złudzenia przypominały metody Stalina, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jak żartobliwie napisała Nancy Mitford: „Między komunistów i faszystów nie dałoby się szpilki wetknąć. Komuniści zamęczą cię na śmierć, jeśli nie jesteś robotnikiem, a faszyści – jeśli nie jesteś Niemcem. Arystokraci skłaniają się ku faszystom, a Żydzi wolą bolszewików”.
Do 1937 roku, kiedy to antyfaszystowskie głosy rozbrzmiały znacznie głośniej niż wcześniej, największymi bohaterami byli – z oczywistymi wyjątkami – dziennikarze i dyplomaci. Ci ludzie obojga płci jeździli po całym kraju, aby przedstawić rzeczywisty obraz sytuacji i niestrudzenie usiłowali zwrócić uwagę na faszystowskie zbrodnie. Ich doniesienia były jednak cenzurowane bądź skracane, zarzucano im również skłonność do przesady. Wielu przez długie lata pracowało w Niemczech w stresujących warunkach i – w przypadku dziennikarzy – ze świadomością, że w każdej chwili mogą zostać wydaleni z kraju lub aresztowani pod fałszywym zarzutem. Ich sprawozdania znacznie odbiegają od radosnych opisów tak często spotykanych w listach i pamiętnikach osób, które przyjeżdżały na krótko i wolały wierzyć, że sprawy mają się znacznie lepiej, niż wynikałoby z doniesień prasowych. To naturalne, że uświadomiony rezydent postrzega kraj nieco inaczej od przypadkowego turysty, ale w przypadku faszystowskich Niemiec kontrast między tymi dwoma stanowiskami jest szczególnie porażający.
Z powojennej perspektywy zbyt łatwo oceniać ówczesne postawy cudzoziemców w kategoriach dwóch skrajności. Hitler i jego wyznawcy byli z gruntu źli, a ci, którzy tego nie rozumieli, byli głupi lub z nimi sympatyzowali. Niniejsza książka nie chce uchodzić za wnikliwe studium postaw cudzoziemców w Trzeciej Rzeszy, ale na podstawie uwiecznionych wówczas doświadczeń dziesiątek podróżnych stara się pokazać, że zrozumienie tego kraju wcale nie było tak proste, jak wielu z nas zakładało. Opowieści tych ludzi, wstrząsające, absurdalne i poruszające, czasami błahe, a czasem na wskroś tragiczne, rzucają nowe światło na Trzecią Rzeszę, jej paradoksy i ostateczny upadek.
1
OTWARTE RANY
„Niemcy zapraszają”, głosi tytuł ulotki turystycznej skierowanej do amerykańskich turystów. Na okładce młody mężczyzna w bawarskich portkach ze skóry i kapeluszu z piórkiem idzie skrajem leśnego wąwozu. Nad nim góruje gotycki zamek, a w tle kusząco lśnią zaśnieżone góry. Rozentuzjazmowany człowieczek wskazuje zachęcająco na zamieszczoną wewnątrz fotografię, która przedstawia liniowiec w nowojorskim porcie, gdzie słońce wschodzące zza Statuy Wolności zwiastuje nową, wspaniałą przyszłość.
Wszystko pięknie, ale uderzający jest rok powstania ulotki. Wydrukowana kilka miesięcy po zakończeniu pierwszej wojny, stanowiła śmiałą próbę podjętą przez wiodące niemieckie hotele (w tym berliński Bristol oraz Englischer Hof we Frankfurcie), mającą na celu ożywienie turystyki. Rzecz jasna, przemilcza okropności, które do niedawna trawiły Europę i za które to głównie Niemcy zostały pociągnięte do odpowiedzialności. Optymistyczny przekaz ulotki był jednakże prawdziwy, gdyż urzekający krajobraz Niemiec mimo