Czarna Kompania. Glen Cook. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Glen Cook
Издательство: PDW
Серия: Fantasy
Жанр произведения: Героическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788380626690
Скачать книгу
odwróciło moją uwagę. Czekał na dole, aż zaniepokoił się, że nic się nie dzieje. Forwalaka nie schodził tamtędy.

      – Przeszukaj wieżę – powiedział mu Kapitan. – Może jest na górze.

      Nad nami były jeszcze dwa piętra.

      Gdy ponownie skierowałem wzrok na skrzynię, była znowu zamknięta. Naszego pracodawcy nigdzie nie było widać. Zapałka siedział na skrzyni i czyścił sobie paznokcie sztyletem. Spojrzałem na Kapitana i Elma. Wyglądali jakoś dziwnie.

      Chyba nie dokończyli roboty za forwalakę? Nie. Kapitan nie zdradziłby w podobny sposób ideałów Kompanii. A może jednak?

      Wolałem nie pytać.

      Przeszukanie wieży nie ujawniło niczego poza śladami krwi ciągnącymi się aż na szczyt, gdzie leżał forwalaka, zbierając siły. Był ciężko ranny, a mimo to zdołał uciec, wspinając się po zewnętrznej ścianie wieży.

      Ktoś zaproponował, żebyśmy go załatwili.

      – Opuszczamy Beryl – odparł na to Kapitan. – Nasz kontrakt wygasł. Musimy uciekać, zanim miasto zwróci się przeciwko nam. – Wysłał Zapałkę i Elma, żeby mieli oko na miejscowy garnizon.

      Reszta wyprowadziła rannych z Papierowej Wieży.

      Przez kilka minut pozostałem bez straży. Spojrzałem na wielką kamienną skrzynię. Pokusa narastała, lecz oparłem się jej. Wolałem nie wiedzieć.

      Cukierek wrócił, gdy zabawa się skończyła. Powiedział nam, że legat jest na przystani i dogląda wyładunku swych wojsk.

      Nasi ludzie pakowali bagaże. Niektórzy mruczeli coś na temat wydarzeń w Papierowej Wieży, inni narzekali, że muszą wyjeżdżać. Gdy tylko zaprzestaniesz wędrówki, natychmiast zapuszczasz korzenie. Zaczynasz gromadzić przedmioty. Znajdujesz sobie kobietę. Potem nadchodzi nieuniknione i musisz to wszystko zostawić. W naszych koszarach wręcz wyczuwało się ból.

      Byłem przy bramie, gdy nadeszli ludzie z północy. Pomogłem obracać kołowrót, który podnosił kratę. Nie czułem się zbyt dumny. Gdybym nie wyraził zgody, może Syndyk nie zostałby zdradzony.

      Legat zajął Bastion. Kompania rozpoczęła ewakuację. Było mniej więcej trzy godziny po północy i ulice opustoszały.

      Po przebyciu dwóch trzecich drogi do Bram Świtu Kapitan zarządził postój. Sierżanci zebrali wszystkich zdolnych do walki. Reszta ruszyła w dalszą drogę, razem z wozami.

      Poprowadził nas w kierunku północnym, ku Alei Starszego Cesarstwa, na której cesarze Berylu uwiecznili siebie i swe triumfy. Wiele pomników to dziwolągi wzniesione ku czci ulubionych koni, gladiatorów czy kochanków obojga płci.

      Miałem złe przeczucia, zanim jeszcze dotarliśmy do Bramy Rupieci. Niepokój przeszedł w podejrzenie, a to rozwinęło się w ponurą pewność, gdy wkroczyliśmy na tereny wojskowe. W pobliżu Bramy Rupieci nie ma nic poza Koszarami Wideł.

      Kapitan nie wygłosił żadnego oświadczenia. Gdy dotarliśmy do Koszar Wideł, każdy już wiedział, co jest grane.

      Miejskie Kohorty nie słynęły z dyscypliny. Brama do koszar była otwarta, a jedyny wartownik spał. Wkroczyliśmy do środka, nie napotykając oporu. Kapitan zaczął rozdzielać zadania.

      Było tam wciąż pięć do sześciu tysięcy ludzi. Oficerowie przywrócili pewną dyscyplinę i skłonili ich, żeby oddali broń do zbrojowni. Zgodnie z tradycją berylscy dowódcy dawali swym ludziom do ręki broń dopiero w przeddzień bitwy.

      Trzy plutony weszły wprost do budynków, by zabijać ludzi na posłaniach. Ostatni z plutonów zablokował wyjście po drugiej stronie koszar.

      Słońce zdążyło wzejść, zanim Kapitan poczuł się usatysfakcjonowany. Wycofaliśmy się i podążyliśmy pospiesznie za naszą karawaną. Nie było wśród nas człowieka, który nie miałby dosyć.

      Nikt nas, rzecz jasna, nie ścigał. Nikt nie próbował oblegać obozu, który rozbiliśmy na Słupie Udręki. I o to nam chodziło. A również o wyładowanie nagromadzonego przez kilka lat gniewu.

      Elmo i ja staliśmy na końcu przylądka. Obserwowaliśmy popołudniowe słońce, oświetlające skraj sztormu daleko nad morzem. Wreszcie burza nadeszła tanecznym krokiem i zalała nasz obóz chłodnym potopem, po czym ponownie przetoczyła się nad wodę. Była piękna, choć nieszczególnie barwna.

      Elmo nie miał ostatnio dużo do powiedzenia.

      – Coś cię gryzie, Elmo?

      Ściemniło się, a morze przybrało kolor zardzewiałego żelaza. Zastanawiałem się, czy chłód dotarł do Berylu.

      – Możesz chyba zgadnąć, Konował.

      – Chyba mogę.

      Papierowa Wieża. Koszary Wideł. Haniebny sposób, w jaki złamaliśmy kontrakt.

      – Jak myślisz, co znajdziemy na północ od morza?

      – Myślisz, że ten czarny czarownik przypłynie, co?

      – Przypłynie, Elmo. Po prostu trudno mu nauczyć swe marionetki tańczyć tak, jak im zagra.

      A komu było łatwo zapanować nad tym obłąkanym miastem?

      – Mhm – mruknął i po chwili dodał: – Popatrz.

      Stado wielorybów wyskakiwało z wody obok skał leżących z dala od cypla. Starałem się nie okazać, jakie wrażenie na mnie to robi, lecz bez skutku. Tańczące w stalowym morzu zwierzęta wyglądały imponująco.

      Usiedliśmy zwróceni plecami do latarni morskiej. Mieliśmy wrażenie, że spoglądamy na świat niesplugawiony przez człowieka. Czasami podejrzewam, że bez nas byłby on lepszy.

      – Nadpływa statek – stwierdził Elmo.

      Nie dostrzegłem go, dopóki żagiel nie błysnął w płomieniach zachodzącego słońca i nie stał się pomarańczowym trójkątem obramowanym złotem, który kołysał się w górę i w dół na morskich falach.

      – Przybrzeżny. Może ze dwadzieścia ton.

      – Taki wielki?

      – Jak na przybrzeżny. Dalekomorskie statki mają czasem do osiemdziesięciu.

      Czas płynął własnym tempem, niestały jak pedalska ciota. Patrzyliśmy na statek i wieloryby. Pogrążyłem się w marzeniach. Po raz setny spróbowałem wyobrazić sobie ten nowy kraj, opierając się na opowieściach kupców. Zapewne popłyniemy morzem do Opalu. Opal był, jak mówiono, lustrzanym odbiciem Berylu, choć było to miasto młodsze…

      – Ten dureń wpadnie prosto na skały.

      Przebudziłem się. Statek znalazł się niebezpiecznie blisko skały. Zmienił kurs o rumb i ledwie uniknął katastrofy, po czym wrócił na poprzednią trasę.

      – To cała rozrywka na dzisiaj – stwierdziłem.

      – Kiedy nadejdzie wreszcie ten dzień, gdy powiesz coś bez sarkazmu, padnę trupem z wrażenia, Konował.

      – Inaczej bym zwariował, przyjacielu.

      – To dyskusyjne, Konował. Dyskusyjne.

      Ponownie spróbowałem spojrzeć jutru prosto w twarz. Lepsze to, niż oglądać się za siebie. Jutro jednak nie chciało zdjąć maski.

      – Nadpływa – oznajmił Elmo.

      – Co? Aha.

      Statek kołysał się ciężko na fali. Niemal nie posuwał się naprzód. Jego dziób zwrócił się w stronę brzegu poniżej naszego obozu.

      – Chcesz powiadomić Kapitana?

      – Chyba już wie. Od