Czarna Kompania. Glen Cook. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Glen Cook
Издательство: PDW
Серия: Fantasy
Жанр произведения: Героическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788380626690
Скачать книгу
tłumu zajęło nam tylko parę minut. Zużyliśmy kilka pocisków i kilka garnków wrzątku. Uciekli, obrzucając nas obelgami i przekleństwami.

      Zapadła noc. Pozostałem na murze, by obserwować z oddali poruszające się po mieście pochodnie. Tłuszcza podlegała ewolucji. Tworzył się w niej system nerwowy. Jeśli rozwinie się mózg, znajdziemy się w samym środku rewolucji.

      Wreszcie pochodnie zgasły. Dziś w nocy wybuch nie nastąpi. Może jutro, jeśli upał i wilgoć staną się zbyt uciążliwe.

      Po pewnym czasie z prawej strony usłyszałem odgłosy drapania. Potem klapnięcie. Skrobanie. Ciche, ale słyszalne. Zbliżały się. Ogarnęło mnie przerażenie. Zamarłem bez ruchu jak maszkarony przycupnięte nad bramą. Bryza zmieniła się w polarny wicher.

      Coś prześliznęło się ponad blankami. Czerwone ślepia. Cztery łapy. Ciemne jak noc. Czarny lampart. Poruszał się z płynnością spływającej wody. Zszedł cicho po schodach i zniknął na podwórzu.

      Małpa ukryta w mym międzymózgowiu zapragnęła wdrapać się z piskiem na wysokie drzewo, by rzucać stamtąd ekskrementy i zgniłe owoce. Pobiegłem ku najbliższym drzwiom, skierowałem się bezpieczną trasą do kwatery Kapitana i wszedłem do środka bez pukania.

      Zastałem go na łóżku, z rękoma pod głową, wpatrzonego w sufit. Pokój oświetlała tylko jedna, wątła świeczka.

      – Forwalaka jest w Bastionie. Widziałem, jak przeszedł nad murem – przemówiłem głosem piskliwym jak Goblin.

      Kapitan chrząknął.

      – Słyszałeś mnie?

      – Słyszałem, Konował. Idź sobie. Daj mi spokój.

      – Tak jest.

      No tak. Gryzł się tym wszystkim. Wycofałem się w kierunku drzwi…

      Krzyk był głośny, długi i rozpaczliwy. Urwał się nagle. Dochodził z pokojów Syndyka. Wyciągnąłem miecz, wybiegłem przez drzwi… i wpadłem na Cukierka. Ten zwalił się na ziemię. Stanąłem nad nim, zastanawiając się w otępieniu, dlaczego wrócił tak szybko.

      – Właź do środka, Konował – rozkazał Kapitan. – Czy chcesz stracić życie?

      Z pokojów Syndyka doleciały kolejne krzyki. Śmierć nie przebierała.

      Wrzuciłem Cukierka do środka. Zamknęliśmy i zabarykadowaliśmy drzwi. Stanąłem oparty o nie plecami. Możliwe, że to tylko wyobraźnia, wydało mi się jednak, że słyszałem, jak coś warknęło, przechodząc cicho obok.

      – Co teraz? – zapytał Cukierek. Jego twarz utraciła wszelki kolor. Ręce mu drżały.

      Kapitan właśnie skończył bazgrać list. Wręczył go Cukierkowi.

      – Teraz pójdziesz tam znowu.

      Ktoś walnął w drzwi.

      – Czego? – warknął Kapitan.

      Usłyszeliśmy głos stłumiony przez grube drewno.

      – To Jednooki – stwierdziłem.

      – Otwórz.

      Otworzyłem. Jednooki, Tam-Tam, Goblin, Milczek i tuzin innych wcisnęli się do środka. W pokoju zrobiło się gorąco i ciasno.

      – Człowiek-lampart jest w Bastionie, Kapitanie – powiedział Tam-Tam. Z wrażenia zapomniał wybić rytm na bębenku, który zwisał mu bezwładnie z biodra.

      Kolejny krzyk z pokojów Syndyka. A jednak moja wyobraźnia mnie oszukała.

      – Co zrobimy? – zapytał Jednooki. Był to niski, pomarszczony Murzyn, nie większy od swego brata, z reguły demonstrujący dziwaczne poczucie humoru. Był o rok starszy od Tam-Tama, lecz w ich wieku nikt już nie liczył lat. Obaj mieli ich, jeśli wierzyć Kronikom, ponad sto. Tam-Tam był na granicy histerii. Goblin i Milczek również zdradzali nerwowość. – Może nas załatwić jednego po drugim.

      – Czy można go zabić?

      – One są niemal nie do pokonania, Kapitanie.

      – Czy można je zabić? – W głosie Kapitana pojawił się twardy ton. On również się bał.

      – Tak – wyznał Jednooki. Wyglądał na odrobinę mniej przerażonego niż Tam-Tam. – Nic nie jest niezwyciężone. Nawet to, co przypłynęło na czarnym statku. Forwalaki są jednak silne, szybkie i cwane. Broń niewiele pomoże. Czary są lepsze, ale i z nich nie ma wielkiego pożytku.

      Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby przyznał, że czegoś nie jest w stanie zrobić.

      – Dość gadania – warknął Kapitan. – Teraz do roboty.

      Nasz dowódca był człowiekiem trudnym do zrozumienia, w tej chwili jednak można go było przejrzeć na wskroś. Przeniósł na forwalakę swą wściekłość i frustrację wywołane brakiem wyjścia z sytuacji.

      Tam-Tam i Jednooki zaprotestowali gwałtownie.

      – Mieliście dość czasu na zastanowienie, gdy się dowiedzieliście, że to bydlę jest na wolności – oznajmił Kapitan. – Wiecie, co trzeba zrobić, jeśli okaże się to konieczne. Zróbmy to teraz.

      Kolejny krzyk.

      – Papierowa Wieża zamieniła się w rzeźnię – mruknąłem. – Ta bestia wykańcza tam wszystkich po kolei.

      Przez chwilę zdawało mi się, że nawet Milczek będzie protestował.

      Kapitan przypasał broń.

      – Zapałka, zbierz ludzi. Odetnij wszystkie wejścia do Papierowej Wieży. Elmo, wybierz kilku dobrych halabardników i kuszników. Niech zatrują bełty.

      Przeleciało dwadzieścia minut. Straciłem rachubę krzyków. Zapomniałem o wszystkim poza rosnącym drżeniem i pytaniem, dlaczego forwalaka wtargnął do Bastionu? Dlaczego nie przerywał łowów? Gnało go coś więcej niż głód.

      Legat dał do zrozumienia, że znajdzie dla niego robotę. Jaką? Właśnie taką? Jak mogliśmy pracować dla kogoś, kto był zdolny do podobnych rzeczy?

      Wszyscy czterej czarodzieje wspólnie wywołali czar, który podążał przed nami z trzaskiem. Powietrze strzelało błękitnymi iskrami. Halabardnicy szli jego śladem. Za nim podążali kusznicy. W ślad za nimi tuzin ludzi wkroczył do pokojów Syndyka.

      Zaskoczenie. Przedpokój Papierowej Wieży wyglądał zupełnie normalnie.

      – Jest na górze – powiedział nam Jednooki.

      Kapitan odwrócił się w stronę korytarza za nami.

      – Zapałka, wprowadź ludzi do środka.

      Zamierzał posuwać się naprzód, pokój za pokojem, odcinając wszystkie drogi wyjścia poza jedną. Jednookiemu i Tam-Tamowi nie podobał się ten plan. Twierdzili, że bestia przyparta do muru stanie się jeszcze groźniejsza. Otaczało nas złowrogie milczenie. Od kilku minut nie rozległ się żaden krzyk.

      Pierwszą ofiarę znaleźliśmy u podstawy schodów prowadzących do samej Wieży.

      – Jeden z naszych – mruknąłem. Syndyk zawsze otaczał się jedną z drużyn Kompanii. – Sypialnie są na górze?

      Nigdy nie byłem we wnętrzu Papierowej Wieży.

      Kapitan skinął głową.

      – Parter to kuchnia, pierwsze piętro składy, potem dwa piętra dla służby, dalej rodzina i sam Syndyk. Biblioteka i gabinety na samej górze. To po to, żeby trudniej się było do niego dostać.

      Dokonałem oględzin ciała.

      – Inaczej niż w grobowcu, Tam-Tam. Nie wypił krwi ani nie zeżarł