Czarna Kompania. Glen Cook. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Glen Cook
Издательство: PDW
Серия: Fantasy
Жанр произведения: Героическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788380626690
Скачать книгу
nie odzywał się przez godzinę. Nie miałem nic przeciwko temu. Sam byłem pogrążony w rozmyślaniach.

      Podniósł rękę. Zatrzymałem się.

      – Chyba już – powiedział. – Teraz chodźmy w tę stronę.

      – Mhm.

      – Odpocznijmy. – Usiadł na wielkim korzeniu drzewa, oparty plecami o pień. – Jesteś dziś strasznie spokojny, Konował.

      – Mam o czym myśleć.

      – Tak. – Uśmiechnął się. – Na przykład o tym, jaką też nagrodę dla nas przeznaczono.

      – Między innymi. – Wyciągnąłem z kołczana strzałę, którą dał mi Duszołap. – Widziałeś coś takiego?

      – Tępy czubek? – pomacał go. – Prawie miękki. Co to, do diabła, ma być?

      – No właśnie. To oznacza, że nie mam jej zabić.

      Nie było kwestii, kto będzie strzelał do kogo. Kulawiec od początku należał do Kruka.

      – Być może. Nie mam jednak zamiaru dać się wysłać na drugi świat, próbując wziąć ją żywcem.

      – Ja też nie. To właśnie mnie martwi. I jeszcze około dziesięciu innych pytań, na przykład dlaczego tak naprawdę Pani wybrała nas dwóch i czemu chce wziąć Szept żywcem… Ech, do diabła z tym. Dostanę od tego wrzodów.

      – Gotowy?

      – Chyba tak.

      Oddaliliśmy się od brzegu. Droga stała się trudniejsza, wkrótce jednak minęliśmy niską grań i dotarliśmy do skraju zagajnika wiecznie zielonych drzew. Niewiele rosło pod nimi. Przez gałęzie przenikało bardzo mało światła. Kruk zatrzymał się, by oddać mocz.

      – Później nie będzie okazji – wyjaśnił.

      Miał rację. Nie na rękę ci takie problemy, kiedy leżysz w zasadzce w odległości rzutu kamieniem od nieprzyjaznego Schwytanego.

      Byłem coraz bardziej podenerwowany. Kruk położył dłoń na moim ramieniu.

      – Nic nam nie będzie – obiecał. Sam jednak w to nie wierzył. Jego dłoń również drżała.

      Wsadziłem rękę pod kaftan i dotknąłem amuletu Goblina. Pomogło.

      Kruk uniósł pytająco brew. Skinąłem głową. Ponownie ruszyliśmy naprzód. Zacząłem żuć pasek suszonego mięsa, co mnie uspokajało. Nie odzywaliśmy się już więcej.

      Wśród drzew natrafiliśmy na ruiny. Kruk przyjrzał się znakom wyrytym na kamieniach. Wzruszył ramionami. Dla niego nic nie oznaczały.

      Następnie zapuściliśmy się pomiędzy wielkie drzewa, znacznie większe od tych, które mijaliśmy uprzednio. Wznosiły się na dziesiątki metrów. Ich pnie były tak grube, że dwóch mężczyzn z trudnością mogłoby je objąć. Tu i ówdzie słońce wysyłało w dół kolumny światła przebijające się jak miecze pomiędzy gałęziami. Powietrze było gęste od woni żywicy. Cisza była przytłaczająca. Posuwaliśmy się naprzód krok za krokiem, by się upewnić, że odgłosy naszych stóp nie uprzedzą nikogo o naszym nadejściu.

      Moja nerwowość osiągnęła szczyt i zaczęła opadać. Było już za późno, by uciec; za późno, żeby zmienić zdanie. Mój mózg wytłumił wszelkie emocje. Zwykle zdarzało się to tylko wtedy, gdy byłem zmuszony opatrywać rannych, nie zważając na ludzi, którzy wokół mnie zabijali się nawzajem.

      Kruk nakazał gestem, by się zatrzymać. Skinąłem głową. Ja też to usłyszałem. Parsknięcie konia. Zasygnalizował mi, bym się nie ruszał. Skierował się w lewo, nadal nachylony, i zniknął za drzewem w odległości około piętnastu metrów.

      Po minucie wrócił. Skinął na mnie. Podbiegłem do niego. Zaprowadził mnie w miejsce, z którego widać było otwartą przestrzeń. Stali tam Kulawiec i jego koń.

      Polana miała wymiary mniej więcej dwadzieścia na piętnaście metrów. Na jej środku leżał stos zwietrzałych kamieni. Kulawiec usiadł na jednym z nich i oparł się o następny. Wydawało się, że śpi. Jeden z rogów polany zajmował pień powalonego olbrzyma. Drzewo upadło niedawno. Pień był tylko w niewielkim stopniu spróchniały.

      Kruk stuknął mnie w grzbiet dłoni. Wskazał palcem. Chciał zmienić miejsce.

      Nie miałem ochoty się ruszać, skoro mieliśmy już Kulawca w zasięgu wzroku. Każdy krok oznaczał ryzyko zaalarmowania Schwytanego. Kruk jednak miał rację. Słońce skłaniało się ku zachodowi, na wprost nas. Im dłużej tu pozostaniemy, tym bardziej światło będzie nam przeszkadzać. Wreszcie słońce zaświeci nam prosto w oczy.

      Poruszaliśmy się z przesadną ostrożnością. To jasne. Jeden błąd i będzie po nas. Gdy Kruk się obejrzał, dostrzegłem pot na jego skroniach.

      Zatrzymał się i wskazał na coś palcem. Uśmiechnął się. Podkradłem się do niego. Ponownie wskazał palcem.

      Przed nami leżało inne powalone drzewo. Miało ono średnicę około metra dwudziestu. Znakomicie odpowiadało naszym celom. Było na tyle duże, by się za nim skryć, i wystarczająco niskie, by wypuścić znad niego strzałę. Odszukaliśmy miejsce, z którego pociski mogły bez przeszkód dotrzeć do serca polanki.

      Światło również było dobre. Kilka kolumn blasku przebijało się przez gałęzie i oświetlało większą część polanki. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka, być może pyłek, dzięki któremu promienie były wyraźnie widoczne. Przyglądałem się polance przez kilka minut, by wyryć sobie w pamięci jej obraz. Następnie usiadłem za kłodą i zacząłem udawać kamień. Kruk zajął się obserwacją.

      Wydawało się, że minęły tygodnie, zanim cokolwiek się wydarzyło.

      Kruk klepnął mnie w ramię. Spojrzałem w górę. Wykonał dwoma palcami gest oznaczający chodzenie. Kulawiec wstał i zaczął się kręcić po okolicy. Podniosłem się ostrożnie i spojrzałem w jego stronę.

      Okrążył kilkakrotnie stos kamieni, powłócząc chorą nogą, po czym znowu usiadł. Wziął w rękę gałązkę i połamał ją na drobne kawałeczki. Rzucał każdym z nich w cele, które tylko on widział. Gdy gałązka zniknęła, podniósł garść małych szyszek i zaczął rzucać nimi leniwie. Obraz człowieka zabijającego czas.

      Zastanawiałem się, dlaczego przyjechał konno? Kiedy chciał, potrafił poruszać się niezwykle szybko. Stwierdziłem, że to dlatego, iż był blisko. Wtedy przestraszyłem się, że mogą zjawić się tu jego żołnierze.

      Ponownie wstał i zaczął chodzić po polanie, zbierając szyszki i rzucając nimi w powalonego giganta po drugiej stronie. Niech to cholera, żałowałem, że nie możemy go załatwić i mieć tego z głowy.

      Wierzchowiec Kulawca poderwał głowę do góry. Zarżał. Kruk i ja opadliśmy w dół i skryliśmy się wśród cieni i igieł za naszym pniem. Z polany promieniowało wyczuwalne przez skórę napięcie.

      W chwilę później usłyszałem chrzęst igieł miażdżonych kopytami. Wstrzymałem oddech. Kącikiem oka dostrzegłem, jak biały koń mignął pomiędzy drzewami. Szept? Czy nas zobaczy?

      Tak i nie. Dzięki bogom, tak i nie. Przejechała w odległości piętnastu metrów i nie zobaczyła nas.

      Kulawiec zawołał coś. Szept odpowiedziała melodyjnym głosem, który zupełnie nie pasował do szerokiej w barkach, twardej, nieurodziwej kobiety, którą dostrzegłem. Miała głos przecudnej siedemnastolatki, wyglądała zaś na kobietę czterdziestopięcioletnią, która zdążyła już trzykrotnie objechać świat dookoła.

      Kruk