Ponownie się zaśmialiśmy. Goblin wyglądał niewinnie jak dziewica. Jednooki warczał i charczał, ale się nie połapał.
Coś mu zaświtało dopiero wtedy, gdy wjechawszy na szczyt wzgórza, dostrzegł bandę karzełków wielkości małp, zajętych całowaniem bożka przypominającego tylną część ciała konia. Każdy z karzełków był miniaturą Jednookiego.
Mały czarodziej rzucił paskudne spojrzenie na Goblina. Ten odpowiedział mu niewinnym wzruszeniem ramion.
– Punkt dla Goblina – stwierdziłem.
– Lepiej uważaj na siebie, Konował – warknął Jednooki. – Bo inaczej to ty będziesz mnie całował, o tutaj. – Poklepał się po tyłku.
– Prędzej mi kaktus wyrośnie.
Jednooki jest zdolniejszym czarodziejem niż Goblin czy Milczek, ale nawet w połowie nie tak dobrym, jak chciałby nam wmówić. Gdyby potrafił zrealizować choć połowę swych gróźb, stałby się zagrożeniem dla Schwytanych. Milczek jest bardziej konsekwentny, a Goblin bardziej pomysłowy.
Będzie teraz leżał po nocach i rozmyślał, jak się odegrać na Goblinie. Dziwna z nich para. Nie wiem, dlaczego jeszcze nie pozabijali się nawzajem.
Łatwiej było powiedzieć: „Znajdziemy Kulawca”, niż tego dokonać. Podążyliśmy jego śladem w głąb lasu, gdzie znaleźliśmy porzucone roboty ziemne i mnóstwo zabitych buntowników. Następnie skierowaliśmy się w dół, w dolinę szerokich łąk przedzielonych połyskującym strumieniem.
– Co to, u diabła? – zapytałem Goblina. – Wygląda dziwnie.
Łąki upstrzone były niskimi, czarnymi, szerokimi garbami. Wszędzie było pełno trupów.
– To jeden z powodów, dla których Schwytani wzbudzają lęk. Zabójczy czar. Grunt wzniósł się pod wpływem jego gorąca.
Zatrzymałem się, by przyjrzeć się wzniesieniu.
Czarny obszar wyglądał jak wyznaczony za pomocą cyrkla. Odgraniczony był ostro jak pociągnięciem pióra. W jego środku leżały zwęglone szkielety. Miecze i groty włóczni wyglądały jak woskowe imitacje zbyt długo pozostawione na słońcu. Zauważyłem, że Jednooki przygląda się temu z uwagą.
– Jeśli nauczysz się robić coś takiego, zacznę się ciebie bać.
– Sam bym się wtedy siebie bał.
Obejrzałem następny krąg. Wyglądał tak samo jak pierwszy.
Kruk zatrzymał konia obok mnie.
– To robota Kulawca. Widziałem to już przedtem.
Zwęszyłem okazję. Może teraz był w odpowiednim nastroju.
– Kiedy to było?
Nie zwrócił na mnie uwagi.
Nie chciał wyjść ze swej skorupy. Często nie mówił nawet „cześć”, a co dopiero rozmawiał o tym, kim lub czym był. To zimny facet. Okropności tej doliny nie poruszyły go wcale.
– Tym razem Kulawiec przegrał – uznał Kapitan. – Jest w odwrocie.
– Czy ruszamy za nim? – zapytał Porucznik.
– To niezwykła okolica. Działając sami, narażamy się na większe niebezpieczeństwo.
Podążyliśmy tropem przemocy, pasem zniszczenia. Mijaliśmy spustoszone pola, spalone wioski, pomordowanych ludzi, wyrżnięty inwentarz i zatrute studnie. Kulawiec zostawiał za sobą jedynie śmierć i zgliszcza.
Mieliśmy za zadanie pomóc w utrzymaniu Forsbergu. Nie było naszym obowiązkiem połączyć się z Kulawcem. Nie chciałem mieć z nim do czynienia. Nie chciałem nawet przebywać w tej samej prowincji, co on.
W miarę jak ślady zniszczenia stawały się coraz świeższe, Kruk coraz bardziej się podniecał. Okazywał przerażenie, które stopniowo przeradzało się w determinację i nieugięty spokój, za którym tak często się krył.
Gdy zastanawiam się nad naturą moich towarzyszy, odczuwam zwykle pragnienie opanowania pewnego drobnego talentu. Chciałbym móc zajrzeć w ich duszę i odsłonić mroczne i jasne tęsknoty, które nimi kierują. Potem zaglądam pospiesznie w dżunglę mej własnej duszy i dziękuję niebiosom, że nie potrafię tego dokonać. Nikt, kto z trudem zachowuje pokój sam ze sobą, nie powinien grzebać w duszy drugiego.
Postanowiłem, że będę uważniej obserwował naszego najnowszego brata.
Nie potrzeba było nam informacji od wracającego ze zwiadu Płotki, aby odgadnąć, że jesteśmy już blisko. Na horyzoncie przed nami widniały wysokie, pochyłe drzewa dymu. Ta część Forsbergu była płaska, otwarta i cudownie zielona. Na tle turkusowego nieba te ohydne słupy wzbudzały jeszcze większą odrazę.
Prawie nie było wiatru. Popołudnie będzie bardzo gorące.
Płotka zatrzymał się przed Porucznikiem. Elmo i ja przestaliśmy wymieniać między sobą stare, wytarte kłamstwa i wsłuchaliśmy się w jego słowa. Wskazał na wieżę z dymu.
– W wiosce jest jeszcze trochę ludzi Kulawca, Poruczniku.
– Rozmawiałeś z nimi?
– Nie. Długogłowy uważał, że pan by tego nie chciał. Czeka pod osadą.
– Ilu ich jest?
– Dwudziestu, może dwudziestu pięciu. Pijani i źli. Oficer jeszcze gorszy od reszty.
Porucznik obejrzał się za siebie.
– O, Elmo. To twój szczęśliwy dzień. Zabierz dziesięciu ludzi i pojedź z Płotką na zwiady.
– Niech to szlag – mruknął Elmo. To dobry żołnierz, ale w parne wiosenne dni ogarnia go lenistwo. – Dobrze. Otto. Milczek. Mikrus. Białas. Wkurw. Kruk…
Kaszlnąłem dyskretnie.
– Upadłeś na łeb, Konował? Jak sobie życzysz.
Policzył szybko na palcach i wymienił jeszcze trzy imiona.
Uformowaliśmy własną kolumnę. Elmo omiótł nas wzrokiem, by się upewnić, że nie zapomnieliśmy głów.
– Idziemy.
Ruszyliśmy naprzód. Płotka zaprowadził nas do lasku sąsiadującego ze zniszczoną osadą. Czekali tam Długogłowy i człowiek zwany Przyjemniaczkiem.
– Coś nowego? – zapytał Elmo.
– Ognie się dopalają – odparł Przyjemniaczek, którego sarkazm jest już legendarny.
Spojrzeliśmy na wieś. Nie widziałem nic, na widok czego nie czułbym mdłości. Zarżnięta trzoda. Pozarzynane psy i koty. Małe, żałosne postacie martwych dzieci.
– Byle nie dzieci – odezwałem się, nie zdając sobie sprawy z tego, że mówię głośno. – Tylko nie małe dzieci.
Elmo spojrzał na mnie dziwnie, nie dlatego, że sam nie był wstrząśnięty, lecz dlatego, że okazałem nadzwyczaj dużo uczuć. Widziałem już mnóstwo zabitych. Nie wyjaśniłem mu tego. Dla mnie różnica między dorosłymi a dziećmi jest ogromna.
– Elmo, muszę tam pojechać.
– Nie bądź głupi, Konował. Co możesz poradzić?
– Jeśli uratuję choć jednego dzieciaka…
– Pojadę z nim – wtrącił się Kruk. W jego ręku pojawił się nóż. Musiał nauczyć się tego od jakiegoś magika. Robi to zawsze,