Ostatni raz byłam tutaj, by przeprowadzić wywiady z kobietami odsiadującymi wyroki za mężobójstwo. Diagnozowanie syndromu bitych kobiet było wówczas nowością i obrońcy dopiero zaczynali odwoływać się do niego w swojej pracy. Jeden z moich znajomych, który pracował jako biegły psycholog sądowy, został powołany na świadka w dwóch takich sprawach. Kobiety były przez kilka lat bite przez mężów. W pewnym momencie czara goryczy się przelała, ale na ich nieszczęście stało się to w chwili, w której ich życiu nie zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo, więc argument o obronie koniecznej nie miał zastosowania. (Przeprowadziłam również wywiad z trzecią kobietą, która twierdziła, że była bita, jednak jej przypadek nie był zbyt przekonujący – zatrudniła płatnych morderców, za pieniądze z ubezpieczenia na życie kupiła nowego cadillaca, brak też było dowodów potwierdzających, że rzeczywiście padła ofiarą przemocy).
Myślałam o tych kobietach. Jedna z nich powiedziała mi, że wszystkie więźniarki, które poznała we Fronterze, popełniły przestępstwo z powodu swoich mężczyzn. Jej koleżanka z celi trafiła za kratki za zdefraudowanie pieniędzy, które przeznaczyła na spłatę długów karcianych – długów narobionych przez męża. Tego rodzaju lojalność rzadko bywa odwzajemniana przez mężczyzn. Nie potrafiłam powstrzymać się od porównania tej opowieści ze swoimi obserwacjami, z których wynikało, że mężowie rzadziej niż żony zostają z uwięzionymi małżonkami. (Oczywiście, jeśli chodzi o mężobójczynie, to tego rodzaju refleksje nie mają większego sensu).
Wywoływano nas po nazwisku i ustawiliśmy się w kolejce. Trzeba było podwinąć nogawki, opuścić skarpetki i wywrócić kieszenie na lewą stronę. Powiedziano mi, że mogę wnieść tylko kluczyki samochodowe, dwie nieotwarte paczki papierosów i nie więcej niż pięćdziesiąt dolarów w gotówce, które mogłam wykorzystać w automatach. Większość z nas wzięła ze sobą woreczki strunowe, do których zapakowaliśmy dozwolone rzeczy, co pozwalało zminimalizować czas czekania. Ponieważ więźniarki nosiły jeansy, nikt z odwiedzających nie mógł mieć na sobie ubrań z tego materiału. Dla strażników ważne było, by bez trudu mogli odróżnić osoby osadzone od tych z zewnątrz.
Przeszliśmy przez wykrywacz metali i udaliśmy się do kolejnego pomieszczenia: zbytnio wychłodzonej przez klimatyzację sali, w której z jakiegoś powodu unosił się zapach przypominający ten wydzielany przez jednodniową, nasączoną moczem pieluchę. Wrzuciłam swój wniosek przez otwór, strażniczka przejęła go i poszła szukać Leslie.
Zza szyby kuloodpornej pomachała mi wysoka, szczupła kobieta i po chwili strażniczka przepuściła mnie przez drzwi. Leslie miała na sobie jeansy i czerwony dzianinowy golf. Długi kucyk upięła zręcznie z boku. Wyglądała na starszą, niż się spodziewałam. Już dawno przeminęła nieskazitelna świetlistość, która emanowała z niej, gdy miała dwadzieścia lat – blask ten był widoczny nawet na czarno-białych fotografiach w prasie. Niemniej w wieku czterdziestu sześciu lat wciąż miała w sobie dziewczęcy urok, który podkreślały jeszcze łagodnie brązowe oczy, bursztynowe włosy i niemal idealny, nieco zadarty nos. Na czole wciąż widać było ślad po literze „X”, którą podczas procesu wypaliła rozgrzaną spinką do włosów. (Manson wyciął sobie na czole „X”, co miało symbolizować jego wycofanie się ze społeczeństwa, a trzy współoskarżone poszły jego śladem. Potem przerobił go na swastykę).
To właśnie czarująca, świeża uroda Leslie spowodowała, że jej udział w okropieństwach z 1969 roku budził aż taki dysonans. Susan Atkins, która po pistolet sięgnęła na długo przed tym, nim dołączyła do Mansona, była brzydka od urodzenia. Patricię Krenwinkel, której wygląd nie wyróżniał się niczym szczególnym, otaczała atmosfera zastraszenia i zastraszania. Nietrudno było sobie wyobrazić, że we wczesnym dzieciństwie w każdej z nich było coś, co pozwalało wytłumaczyć jeśli nie same morderstwa, to przynajmniej fakt, że trafiły do kręgu Mansona. Niemniej Van Houten cechował typowy dla południowej Kalifornii zdrowy wygląd uczestniczki programu telewizyjnego Mickey Mouse Club [Klub Myszki Miki] i była uosobieniem klasycznej córki tatusia z lat pięćdziesiątych. Można powiedzieć, że jej twarz była znana z ekranów telewizorów: to Sally Field w roli Gidget czy radosna córka Roberta Younga z Father Knows Best [Ojciec wie najlepiej] – ta, którą nazywali Księżniczką.
Wszyscy dziennikarze, którzy rozmawiali z Leslie, ulegali jej urokowi, i choć zdobywała nim sobie zwolenników, to jej życzliwość bywała także wykorzystywana przeciwko niej. Kiedy przed naszym spotkaniem rozpatrywano złożony przez nią wniosek o zwolnienie warunkowe, zastępca prokuratora okręgowego Stephen Kay przestrzegał komisję, by przy przeglądaniu sporządzonych przez służbę więzienną raportów, w których chwalono Leslie za wybitne osiągnięcia resocjalizacyjne, czytać między wierszami: „Przez całe życie była otwarta na świat, potrafiła się zaadaptować, wykazywała się również sprytem i wdziękiem, jednak może się ona przystosować zarówno do dobra, jak i do zła”.
Usiadłyśmy obok siebie na krzesłach z chromu i winylu, które ustawiono przy długich stołach z formiki. Kwadratowa sala miała podłogę pokrytą linoleum i cechowała ją nudna funkcjonalność licealnej stołówki. Spodziewałam się, że Leslie zachowa powściągliwość, ale bijące od niej ciepło ułatwiało prowadzenie rozmowy. Odkąd pojawiła się we Fronterze, skorzystała ze wszystkich dostępnych dla niej programów edukacyjnych i terapeutycznych. W czerwcu 1982 roku zrobiła licencjat w ramach zamkniętego potem projektu realizowanego przez Antioch College – połowa uczestników była więźniarkami, połowa należała do miejscowej społeczności i na zajęcia chodziła do więzienia. Wybrała specjalizację z literatury angielskiej, a psychologię jako przedmiot dodatkowy. Studiowała u ucznia Lawrence’a Kohlberga – psychologa, który podjął dzieło Jeana Piageta i prowadził badania nad rozwojem moralnym dzieci. Leslie zainteresowała się tą problematyką z powodów osobistych i naukowych. Z raportów wynika, że regularnie chodziła na zajęcia, wykazywała się na nich aktywnością, pisała ciekawe i twórcze prace semestralne, a na koniec została asystentką wykładowcy. Kiedy odwiedziłam ją po raz pierwszy, pracowała na stanowisku kierowniczym w jednostce administrującej programem, za co dostawała pięćdziesiąt trzy dolary miesięcznie. Przez lata spędzone w więzieniu angażowała się w działalność filantropijną: uruchomiła program „Dzielmy się naszymi ściegami”, w ramach którego więźniarki robiły kapy dla bezdomnych; pomagała osadzonym uczestniczącym w zajęciach wyrównawczych przygotowujących je do zaocznej matury GED; współpracowała jako lektorka z organizacjami non profit wydającymi audiobooki dla niewidomych nastolatek.
– Jesteś bardzo zajęta – powiedziałam w pewnej chwili, gdy opisywała, co robi.
– Tak było zawsze – odparła z uśmiechem. – Kiedy byłam w liceum, jeden z moich nauczycieli powiedział, że ponieważ uczestniczyłam w tylu zajęciach dodatkowych, moja fotografia jest na każdej stronie księgi pamiątkowej mojej klasy.
Zastanawiałam się, jak zręcznie zapytać ją, na ile jej altruizm wypływał z poczucia winy. Uprzedziła moje pytanie.
– Mam wiele do odpokutowania, ale zawsze trudno jest ocenić, jakie kto ma motywacje. Wiem, że przynajmniej częściowo powoduje mną chęć życia w sposób jak najbardziej produktywny, niezależnie od tego, że siedzę w więzieniu.
Dodała jeszcze, że choć ma w sobie nieprzebrane pokłady wyrzutów sumienia, to jest też świadoma związanych z nimi ograniczeń.
– Nie mogę zrobić nic, absolutnie nic, co naprawiłoby krzywdy, które wyrządziłam. Nie łudzę się. Nigdy nie uda mi się zapełnić pustki, jaką pozostawiłam w życiu innych.
Przechodziłam przez bramę więzienną pełna sprzecznych emocji. Próba pogodzenia brutalności morderstw z postawą dopiero co