– Na moich urodzinach były kreskówki – ogłosiła bezceremonialnie dziewczynka z końskim ogonem. – I dostałam transformersa i konia na biegunach, i taki pojazd, co sam skręca, i czołg na radio, i…
Crowley jęknął. Przyjęcia dziecięce to imprezy, na które żaden anioł mający choć kroplę oleju w głowie nie poszedłby za żadne skarby. Piskliwe dziecinne głosiki rozbrzmiały z cyniczną wyrachowaną radością, gdy Azirafalowi wypadły z kieszeni trzy metalowe kółka, które dopiero miał połączyć.
Crowley odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na stosie prezentów. Spomiędzy paczek spojrzało na niego dwoje paciorkowatych oczu.
Nie doszukał się w nich czerwonego blasku. Człowiek nigdy nie był pewien swego, kiedy miał coś do załatwienia z piekielnymi urzędnikami. (Pies kanapowy, pies obronny czy piesek preriowy to dla nich tylko pies. Całkiem możliwe, że przysłali skoczka pustynnego – też zwierzę, a ich rozliczają od sztuki).
Ten wyglądał normalnie. Mieszkał sobie spokojnie, w klatce pełnej kulek, dźwigni, kładek, drabinek i innych pomysłowych urządzeń, z których oprawcy czasów wielkiej inkwizycji byliby dumni. Na szczęście nie mieli wtryskarki i polistyrenu.
Crowley spojrzał na zegarek. Nie przyszło mu do głowy zmienić baterię, która wylała się trzy lata temu, a mimo to zegarek wskazywał dokładny czas. Była za dwie trzecia.
Azirafal zaczynał tracić głowę.
– Czy ktoś z was, szanowna publiczności, ma może chusteczkę do nosa? Nie?
Za czasów królowej Wiktorii rzeczą nie do pomyślenia było nie mieć chusteczki do nosa, sztuczka zaś miała polegać na wyczarowaniu z takowej gołębia, który – notabene – od pewnego czasu dziobał nerwowo nadgarstek Azirafala. Bez chusteczki ani rusz. Anioł próbował bezskutecznie ściągnąć na siebie uwagę Crowleya. Wreszcie w odruchu desperacji wskazał jednego z ochroniarzy, który drgnął zaniepokojony.
– Ty. Tak, ty, w garniturze. Podejdź tu. A teraz, jeśli dobrze poszukasz w wewnętrznej kieszeni marynarki, to z pewnością znajdziesz piękną, jedwabną chusteczkę.
– Nie, psze pana. Obawiam się, że nie, psze pana – odparł strażnik, patrząc przed siebie.
Azirafal rozpaczliwie puszczał oczka.
– Ależ mój drogi, sprawdź. Proszę.
Ochroniarz sięgnął do kieszeni. Powód nagłego zdziwienia na twarzy objawił się niebawem zebranym w postaci żółtej jedwabnej chusteczki z koronkowym obszyciem. W tej samej chwili Azirafal zorientował się, że pomysł z koronką był chybiony, gdyż przy wyjmowaniu zaczepiła o rewolwer, a ten wyskoczył z kabury, zawirował w powietrzu i wylądował ciężko w środku misy z galaretką.
Zerwały się frenetyczne oklaski.
– No, to już coś! – stwierdził koński ogon.
Warlock przebiegł przez pokój i chwycił rewolwer.
– Ręce do góry, psie syny – zawołał radośnie.
Ochroniarze znaleźli się w kłopotliwym położeniu.
Kilku niepewnie sięgało po broń, pozostali starali się niezauważalnie zbliżyć lub odsunąć od uzbrojonego chłopca. Dzieci, jak jeden mąż, zaczęły domagać się rewolwerów. Odważniejsze próbowały nawet zabrać je ochroniarzom.
Ktoś rzucił galaretką w Warlocka.
Chłopiec pisnął i pociągnął za spust.
Magnum .32 w wersji dla CIA to model ciężki i potwornie skuteczny. Bez trudu przerzuca słonie przez ulicę, a pechowiec, który znalazł się na trasie pocisku, natychmiast zmienia się w czerwoną mgiełkę, kilka strzępów i trochę papierkowej roboty dla biura ewidencyjnego.
Azirafal mrugnął.
Z lufy rewolweru wystrzelił cienki strumień wody. Trafił w Crowleya, który spoglądał przez okno na ogród i szukał wielkiego czarnego psa.
Azirafal zmieszał się.
W tej chwili duża kremówka wylądowała mu na twarzy.
Dochodziło pięć po trzeciej.
Nieznacznym ruchem dłoni zmienił pozostałe rewolwery w sikawki i wyszedł.
Crowley odnalazł go na chodniku przed rezydencją, gdy z zakamarków fraka usiłował wydostać wymiętego gołębia.
– Za chwilę będzie za późno – stwierdził anioł.
– To widzę. Za głęboko chowasz rekwizyty – odparł Crowley.
Wyjął śniętego gołębia z fałdów i chuchnięciem przywrócił go do życia. Ptak zagruchał i odfrunął. Teraz będzie po trzykroć ostrożniejszy.
– Nie chodzi o gołębia, ale o psa. Spóźnia się.
Crowley pokręcił głową w zamyśleniu.
– Zobaczymy.
Otworzył drzwi samochodu i włączył radio.
I should be so lucky – lucky – lucky – lucky,
I should be so lucky in WITAJ CROWLEY!
– Cześć, kto mówi?
– DAGON, MISTRZ KARTOTEKI, PAN OBŁĘDU I WICEKSIĄŻĘ SIÓDMEJ TORTURY. CZYM MOGĘ SŁUŻYĆ?
– Psem piekielnym. Chciałem tylko, hm, upewnić się, że wyruszył bez kłopotów.
– DZIESIĘĆ MINUT TEMU. DLACZEGO PYTASZ? JESZCZE NIE DOTARŁ? COŚ SIĘ STAŁO?
– Skądże. Nic się nie stało. Wszystko okay. Oho, chyba jest. Dobry piesek. Śliczny piesek. Wspaniały. Postaraliście się. Miło się z tobą gawędzi, Dagon. To na razie.
Wyłączył radio.
Spojrzeli na siebie. Z rezydencji dobiegł donośny huk wystrzału i brzęk tłuczonego szkła.
– Do licha – Azirafal nieudolnie wymamrotał przekleństwo. Nie zaklął ani razu przez sześć tysięcy lat i nie miał zamiaru uczyć się tej sztuki. – Chyba jednego przeoczyłem.
– Psa nie ma – stwierdził Crowley.
– Psa nie ma – powtórzył jak echo Azirafal.
– Wsiadaj – powiedział diabeł i westchnął. – Musimy porozmawiać. Aha… Azirafalu?
– Tak?
– Zanim wsiądziesz, zetrzyj z twarzy tę cholerną kremówkę, dobrze?
Był upalny, spokojny sierpniowy dzień. Z dala od centrum Londynu. Za to w pobliżu Tadfield przydrożne chwasty uginały się pod ciężarem grubej warstwy kurzu i zaschniętego błota. Zewsząd dobiegało letnie brzęczenie pszczół zapracowanych wśród krzewów. W powietrzu unosił się zapach świeżo odgrzanej stęchlizny.
Rozległa się nagle wrzawa tysięcznych tłumów skandujących „Niech żyje” i szybko zamilkła.
Na drodze zmaterializował się czarny pies.
Z pewnością pies. Miał wszystkie cechy psa.
Istnieją psy, na widok których nasuwa się nieodparte spostrzeżenie, że – mimo racjonalnych argumentów popartych wybitnymi osiągnięciami zwolenników teorii ewolucji – wystarczą dwa dobre śniadania, by pies stał się z powrotem wilkiem. Takie psy podchodzą pewnym, zdecydowanym krokiem. Sprężyste mięśnie grają