Bo i rzeczywiście lekarze nie potrafili wyjaśnić tych przypadków; owszem, wszystkie one były podobne, organizmy wykazywały te same cechy, pacjenci poza nikłymi pomrukami i zdawkowymi gestami nie umieli nawiązać kontaktu czy wypowiedzieć koherentnego zdania; niektórzy artykułowali proste, krótkie wyrazy. Ogólny stan organizmów był opłakany, wskazywał na poważne wychłodzenie i spowolnienie właściwie wszystkich procesów życiowych, do tego niektóre partie tkanek sprawiały wrażenie, że zaszły już w nich – niepostępujące wszakże dalej – początki gnicia. Równocześnie nie udało się wyodrębnić żadnej bakterii ani wirusa, które mogłyby wyjaśniać taki stan rzeczy. W jednym z warszawskich szpitali, gdzie działała medyczna gałąź sztabu kryzysowego, zakwaterowano kilku zagranicznych specjalistów, którzy zaoferowali swoją pomoc i błyskawicznie wylądowali na Okęciu, a bywało, że nawet w Modlinie, pierwszym możliwym lotem – ale i oni okazali się bezsilni.
Pozostawione samym sobie, niemogące pochwalić się żadnym spektakularnym sukcesem czy wydarzeniem media próbowały czymś zapełnić pustkę, królowały więc panele dyskusyjne i uliczne sondy, w których zarówno eksperci, jak i „zwykli szarzy obywatele” wypowiadali się z równym brakiem rozsądku i z histerycznym zapałem, zawiązując osobliwy ogólnonarodowy sojusz banału i przesady. Z ekranów i z radia kipiały więc jedno za drugim dramatyczne wyznania, a lekarze milczeli, co godzinę wydając jedynie zdawkowe oświadczenie, że nie wiadomo o żadnym przełomie w badaniach, co jeszcze bardziej nakręcało spiralę paniki.
Mało kto jednak wiedział, że obok służby zdrowia epidemią zajmowała się policja, zwłaszcza że równolegle z odkrywaniem chorych poszczególne komendy zaczęły być zalewane statystycznie niewytłumaczalną powodzią zawiadomień o dewastacji cmentarzy i kradzieży zwłok. Założono roboczo, że wirus atakuje ludzi mieszkających w okolicach owych cmentarzy i sprawia, że wyładowują furię na pobliskich nagrobkach. Stąd pojawiła się hipoteza, że zarażają się nim osoby pozostające w kontakcie ze zwłokami, na przykład grabarze. Zastanawiało jednak, czemu mieliby kraść zwłoki, a także fakt, że żadnego z przypadków nie można było połączyć ze zgłoszonym zaginięciem, zupełnie jakby tych pacjentów, zabranych przecież z poboczy dróg, przystanków autobusowych, miejskich parków i odwiezionych do szpitali, nie szukał zupełnie nikt, ani rodziny, ani firmy pogrzebowe, ani zarządy cmentarzy. Teorię zatem doprecyzowano: może byli to pijaczkowie dorabiający do wina kradzieżą kwiatów z mogił i spieniężaniem ich pod cmentarnymi bramami oraz nocujący w rozwalonych grobowcach bezdomni; w takim razie wirus atakowałby tylko najsłabszych, o wyniszczonych organizmach. W miarę nanoszenia na mapę kolejnych przypadków medycznych i zawiadomień o dewastacji te dwa zbiory rozproszonych punktów, czarnych i czerwonych, zaczęły się pokrywać niemal co do joty.
Przełomem okazało się zebranie odcisków daktyloskopijnych od wszystkich hospitalizowanych pacjentów – wszystkich, dodać należy, prócz trojga, których opuszki na to nie pozwalały. Przesłane do odpowiedniej komórki policyjnej i błyskawicznie sprawdzone w centralnych bazach danych, zamiast pozwolić na identyfikację osób skazanych za cmentarne kradzieże, ujawniły – jak to ujęła prezenterka wiadomości – szokującą prawdę.
– Na chwilę obecną możemy stwierdzić – mówił drżącym nieco z napięcia głosem rzecznik policji – że udało nam się zidentyfikować dwa komplety odbitek linii papilarnych. Wprawdzie nie udowodniono naukowo, że u dwóch żyjących osób nie mogą wystąpić takie same linie papilarne, jednak w obliczu zgromadzonego materiału dowodowego należy uznać… – zmieszał się nieco – że obaj zidentyfikowani pacjenci nie żyją od pewnego czasu. Jan C., którego pogotowie zabrało z placyku przed Gimnazjum imienia Jana Pawła II w Kolbuszowej, był notowany za niepłacenie alimentów i zmarł oraz został pochowany w Kolbuszowej w… – zerknął do notatek – marcu roku dwa tysiące czternastego, natomiast druga osoba, Bogusław B., aresztowany w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym za doprowadzenie małoletniej do innej czynności seksualnej, zmarł w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym i został pochowany we Włocławku, a karetka pogotowia zabrała go również z wyżej wymienionego miasta, konkretnie ze skrzyżowania alei Jana Pawła II z ulicą Kościelną. W obu przypadkach stwierdzono, że groby, w których zostali pochowani zarówno Bogusław B., jak i Jan C., uległy uszkodzeniu i opróżnieniu. Przy czym policja w toku przedsięwziętego rozeznania doszła do wniosku, że w obu przypadkach uszkodzenie płyty nagrobnej zostało dokonane od środka, z wnętrza grobu, a nie przez sprawców działających z zewnątrz. To wszystko, co mam państwu na chwilę obecną do przekazania – rzecznik rozpaczliwie walczył z drżeniem głosu – jeśli pojawią się dalsze wiadomości w sprawie, będziemy się kontaktować z mediami.
Tu rozbłysło znów studio wiadomości i prezenterka w karmazynowym kostiumiku z dużą broszą oznajmiła:
– Łączymy się ze Szpitalem Powiatowym imienia Jana Pawła II w Kolbuszowej.
W tej samej chwili kamerzysta wypowiedział bezgłośnie: wchodzimy, a ordynator oddziału zakaźnego, równie purpurowy na twarzy co dyrektor Szpitala Powiatowego imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, uniósł na chwilę dłoń z chustką, którą chciał przetrzeć łysinę; było jednak za późno, więc opuścił rękę i zrezygnowanym tonem obwieścił:
– W związku z informacjami przekazanymi właśnie przez rzecznika policji musimy podać do wiadomości publicznej, że w świetle zgromadzonych obecnie danych faktycznie wydaje się, że pacjent, o którym mowa, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa tożsamy z Bogusławem B., którego całkowite ustanie czynności życiowych, a zatem zgon, zostało stwierdzone dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Trudno w tej chwili wyrokować, czy mamy tu do czynienia z letargiem, czy może ze zmianą tożsamości zwłok, sprawa jest badana zarówno ze stanowiska medycznego, jak i śledczego. Sam pacjent żyje, a jego stan jest stabilny, aczkolwiek nadal nie możemy podać bliższych informacji o przyczynach obrażeń czy zachowań. Aparatura badawcza rejestruje od początku poważne osłabienie wszystkich czynności życiowych, radykalniejsze nawet niż w przypadku śpiączki farmakologicznej.
Żona ordynatora, która go oglądała na ekranie, uważała, że wypadł niekorzystnie, o czym potem wspominała wielokrotnie, przy różnych okazjach, aż zabrał ją niespodziewany wylew, przez co nigdy nie miała się dowiedzieć, jak poczesną rolę w historii świata odegrał w tamtej chwili jej mąż z nieszczęsną chustką, którą chciał przetrzeć łysinę. On sam popełnił samobójstwo pół roku później, zamknięty we własnym garażu, którego brama powoli ustępowała pod ciosami zombich.
ROZDZIAŁ III
Być może w każdej rozgłośni, a nawet w każdym biurze – tego Kuba nie wiedział, wcześniej nie pracował nigdzie indziej – jest ktoś taki jak Arturek.
Arturek był doskonale nijaki, ani wysoki, ani niski, z niespecjalnie gęstymi, zaczesanymi na bok blond włoskami, o urodzie, którą Tomek zwykle kwitował słowami: „Mam nadzieję, że jest hetero, bo takiego chłopaka pokocha tylko dziewczyna”. Jego stanowisko jakoś tam się nazywało, ale z nazwy nie wynikało zbyt wiele, dawniej po prostu określono by go gońcem. A to jakieś materiały przyniósł z archiwum, a to zrobił parę wrzutek na fejsową stronę takiego czy siakiego programu, a to, jak zabrakło drugiego oświetleniowca, trzymał blendę, na ogół zaś pałętał się po stacji w nadziei, że nikt mu niczego nie zleci.
Miał jednak Arturek, jak każde boskie stworzenie, przyrodzony talent i był nim, jak się właśnie okazało, talent do grzebania w stronach fanowskich. Wszystkie najnowsze plotki o zombich, zarówno prawdziwe, jak i fałszywe, Arturek miał obcykane, zanim wieść o nich doszła do uszu szefostwa –