I gdzieś tam, na obrzeżach partii dużych i zapomnianych, zaczął się cały festiwal pomysłów, jak wykorzystać zombich do zdobycia kilku punktów procentowych w sondażach. Tu koncentrowano się nie na teoriach spiskowych ani na przepychankach, czy zawinił rząd, czy opozycja: tu wykuwano opowieści. Wokół zombich trzeba było stworzyć narrację, która sprzeda poglądy partii, podłączając je do fenomenu, którym żyła cała Polska. Dla młodej lewicy zombi stanowili grupę najbardziej wykluczoną spośród wykluczonych, którą należy otoczyć natychmiastowo opieką; dla konserwatywnej prawicy była to nasza żywa, a może raczej powrócona do życia, tradycja. Pierwsi konsekwentnie przedstawiali to jako problem medyczny, który trzeba zbadać naukowo, racjonalnie, drudzy – jako dowód na obecność metafizyki w czasach szalejącego neomarksistowskiego materializmu. Mrugali przy tym intensywnie do kościoła, który na razie wszelako prowadził własną grę.
Przez dwa dni bardzo szeroko omawiano list episkopatu odczytany we wszystkich krajowych parafiach. Różni dziennikarze i komentatorzy zwracali uwagę na rozmaite kwestie: społeczne, teologiczne, prawne. Biskupi zasadniczo przychylili się do powściągliwej wykładni prawa; przede wszystkim zaznaczyli ostrożnie, że teologiczne znaczenie Powrotu musi zostać dopiero rozważone w dłuższych badaniach i na razie pod żadnym pozorem nie należy przyjmować, że znaleźliśmy się w czasach ostatecznych, opisanych w Apokalipsie świętego Jana. Po drugie, wyraźnie podkreślili, że wszelkie diecezje obsadzone przez żywych biskupów nadal pozostają w ich jurysdykcji, bez względu na ewentualne pojawienie się biskupów już nieżyjących, nawet jeżeli zmarli oni przed osiągnięciem wieku emerytalnego. To samo tyczy się prawa do zajmowania rezydencji i dóbr osobiście posiadanych przez zmarłych, jeśli weszły one w stan posiadania diecezji. Oprócz tego zalecili modlitwę i ubogacanie się duchowe poprzez kontemplację cudownych znaków dawanych nam przez Miłującego Ojca.
Ten raczej zachowawczy dokument znalazł jednak w episkopacie swoich zażartych przeciwników, którzy w kilku wywiadach dali jasno do zrozumienia, że jedynie spisek wiadomych środowisk, gromadzących osoby określonej narodowości, próbuje zniweczyć szczególną pozycję, jaką zajęła oto Polska w Bożym Planie Zbawienia Ludzkości. Na zewnątrz ogół biskupów stwarzał pozory jednomyślności, ale tu i tam, w audycjach radiowych, w felietonach na łamach tygodników, zaczęło się przebąkiwanie o odwadze i stawaniu w prawdzie, co było aluzją do błyskawicznie nabrzmiewającego ruchu religijnego wzmożenia. Wszyscy wiedzieli, że istnieje to ogromne, żyzne pole, które dotychczas zagospodarowywały stadionowe spędy z afrykańskimi zakonnikami cudotwórcami, pokątne spotkania w salkach, gdzie Duch Święty nawiedzał tego albo tamtą i przemawiał w nieznanych narzeczach, czy wreszcie cały pełzający ruch egzorcyzmowania i tropienia mniemanego satanizmu sączącego się do główek dziecięcych z dobranocek, a do głów dorosłych z jogi i tarota. Ci, którzy na tym polu siali i po stokroć zbierali, poczuli wiatr w żaglach. Żadna historia o dziewczynie z Ostrołęki, która wywoływała duchy ze świeczką i została nawiedzona przez upiora złej mieszczki sprzed wieków, żadna opowieść o nawróconej wróżce, oswobodzonej z pazurów szatana przez dobrego ojca Andrzeja z Sierpca nie miały tej siły, co chodzący po świecie zombi, zupełnie martwy Olgierd C., a przecież żywy – czy półżywy – dowód na ciała zmartwychwstanie. To była żyła złota i nawróceń, czy, jak twierdził pewien wpływowy proboszcz, nasz skarbiec duchowy, a także wspaniały dar zmarłych naszych antenatów, którzy w tym trudnym czasie laicyzacji niosą nam nasiona nieskalanej wiary z czasów sarmackich, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa. Proboszczowie, popularni jutuberzy w koloratkach, wzięci kaznodzieje mogli sobie na to pozwalać wprost; biskupi byli ostrożniejsi – ci zatem, którzy postanowili dołączyć do tamtych, wspierali ich tylko pośrednio, napomykając o cieszącej serce nowej duchowości czy tej pięknej refleksji nad naszymi dziejami.
Wszyscy byli przyklejeni do mediów. W studiach, audycjach i internetowych podkastach codziennie gościli eksperci – czasem znani widzom znakomicie, czasem postaci zupełnie nowe, o ekscentrycznych nierzadko poglądach. Niezwykłość wydarzeń sprawiła, że znikąd zaczęli pojawiać się ludzie, jakich kiedyś za żadne skarby nie wpuszczono by do programu, a teraz sadzano w fotelach, przedstawiano i wsłuchiwano się w ich niestworzone koncepcje, które próbowały połączyć kwestię zombich z tym, czym dany specjalista zajmował się w ukryciu przez ostatnie lata: spiskiem iluminatów, jaszczurów, porywaniem przez UFO czy wpływem koniunkcji planet na organizmy żywe. Dziennikarze szukali „prawdziwków”, ludzi, którzy w powodzi podobnych materiałów są w stanie czymś zaskoczyć widza, za to mniej dbali o zgodność ich teorii ze sprawdzoną wiedzą – w końcu, skoro możliwi byli zombi, to czemu nie masońskie sprzysiężenie w celu wytrucia Polaków chemtrailsami?
Zresztą obok ekspertów i pseudoekspertów powoli na prowadzenie wybijał się ktoś zgoła inny: zombich przybywało, roili się w coraz większej liczbie miejscowości, a wokół nich błyskawicznie powstawała rozległa subkultura łoczersów, czyli obserwatorów, lub jak mówili inni, podglądaczy.
Łoczersi, co często podkreślał ich znawca Arturek, byli społecznością niejednorodną; najmniej było wśród nich ludzi w średnim wieku, którzy jednak – jeśli nie liczyć rencistów – na ogół chodzili do jakiejś pracy, a w każdym razie do pracy innej niż podglądanie zwyczajów zombich. Najwięcej było młodzieży i emerytów – pierwsi przychodzili po szkole (z rzadka: zamiast niej), drudzy po którymś z posiłków, najczęściej po wczesnym obiedzie. Robiło się coraz cieplej i tereny wokół obozów zombich stały się swoistym przedłużeniem – a dla wielu zastępnikiem – życia działkowego. W słoneczne dni na trawnikach, placykach i parkingach nieopodal obozów rozkwitały pasiaste płótna leżaków i krzesełek turystycznych z rurek aluminiowych, czerwone i morelowe termosy, plastikowe pokrywki pojemników z małym co nieco. O ile młodym wystarczyło byle co: wzięty naprędce ze sklepowej półki batonik czy kartonowy kubek z kawiarni, o tyle emeryci mieli swój organizacyjny etos, pamiętający jeszcze czasy wycieczek zakładowych i wczasów pod gruszą. Zwolennicy wersji minimum ograniczali się do termosu i kanapek, maksymaliści ciągnęli wszystko: obrane ze skorupek jajka na twardo z solą zawiniętą w kawałek gazety, rzodkiewki, jabłka z kozikiem do obierania, ogórki świeże, kiszone i korniszony, a wszystko to nie tylko do konsumpcji własnej, lecz także do częstowania, czyli budowania więzi społecznych.
Osobne kasty wśród łoczersów stanowili maniacy technologii, więcej czasu spędzający na porównywaniu swoich lornetek i miniaturowych kamerek niż na samym oglądaniu zombich, oraz samozwańczy misjonarze wieszczący taką czy inną wersję końca świata. Ci wyraźnie odcinali się od reszty – ascetyczni, gardzący jedzeniem, pozwalający sobie co najwyżej na herbatę, „ale tylko do przepłukania gardła po kazaniu”, z daleka prezentowali całe arsenały krucyfiksów, różańców, barwnych megafonów i tablic z biblijnymi cytatami wydrukowanymi czerwonym Times New Romanem na niebieskim tle. Mało który mówił z poziomu ulicy – albo przychodzili z małą drabinką, albo upatrywali sobie jakiś ulubiony murek i to z niego nawoływali Niniwę i Sodomę XXI wieku – czyli Szczecin, Kutno, Lidzbark – do nawrócenia i pokuty. Kiedy robiło się ciemnawo i chłodno, sumiennie pakowali manatki i wracali do domu, niemal zawsze samotni. Tylko po jednego misjonarza na Wólkę Węglową przychodziła codziennie jego żona, z twarzą szczerą i udręczoną jak wyługowane drewno, po czym brała go czule za rękę i prowadziła do przystanku jak duże, posiwiałe