Ona pewnie tak samo myśli na mój temat.
– Wesołych świąt, Cat. – Odblokowuje drzwi, a mnie ogarnia uczucie ulgi. – Dbaj o siebie. Spędzasz święta z rodziną, prawda?
– Tak, oczywiście – kłamię. – Dwanaście godzin nudnych rozmów i obżarstwa, jak u każdego. Pani również życzę wesołych świąt, doktor Allen.
Założenie, że „rodzina” równa się „troska i opieka”, wydaje się lekko utopijne, szczególnie w ustach kogoś, kto dysfunkcjami zajmuje się na co dzień, a w szczególności po mojej uwadze o „rodzinnej mediacji”. Z drugiej strony mroźny przedświąteczny tydzień w rozświetlonym, tętniącym życiem Londynie może mieć taki wpływ na człowieka, a ja wyszłabym na małoduszną, nie udając, że się zgadzam, chociaż nie wiem, czy jestem w stanie znieść święta z rodziną.
Zresztą, jeśli się zastanowić, to chyba nawet nie jestem zaproszona.
2
Rozgorączkowani i odrażający, jak upiory na usługach szatana, siedzimy w mrocznych pomieszczeniach i czekamy, by śmierć przywróciła nas do życia.
Witamy na ciągnącej się jak flaki z olejem nocnej zmianie Czwartego Zespołu Dochodzeniowo-Śledczego. Jedynym przestępstwem, w którego sprawie toczy się śledztwo, jest tajemnicze zniknięcie ostatnich świątecznych babeczek sierżanta Parnella, a jedyne pytania, jakie padają, pochodzą z ust Chrisa Tarranta z nocnych powtórek programu Milionerzy.
Bo widzicie, umarli to bardzo niestabilni pracodawcy. Czasami wchodzą ci na głowę, na każdym kroku domagając się sprawiedliwości. Powołany do misji przez cierpiące duchy, nie ustajesz w swej służbie nawet podczas snu. Lojalność względem nich fermentuje w twoim brzuchu jak późno zjedzone curry, budzi cię w środku nocy, czyniąc cię niespokojnym i wycieńczonym na kilka dni.
Innym razem zaś nic się nie dzieje. A przynajmniej nic nowego. Tony papierkowej roboty i powtórki teleturniejów.
Nic nie zdoła przygotować cię na przestój, na ten cały siedzący tryb pracy, który następuje po morderstwie. Kiedy siedzisz w Hendon – centrum szkoleniowym dla rekrutów – i bajerują cię sztuczną salą sądową, migającymi na niebiesko światłami, nie uwierzyłbyś, że robota papierkowa wkrótce stanie się twoim bogiem. A dane twoją religią.
Ja z pewnością bym nie uwierzyła, choć, mówiąc szczerze, może i mnie ostrzegano. Możliwe, że nie dosłyszałam, ogłuszona biciem serca na widok jakiegoś detektywa, a s z c z e g ó l n i e legendarnej nadkomisarz Kate Steele.
Byłam jak dziecko patrzące z zachwytem i rozdziawioną buzią na primabalerinę.
– Dobrze, pytanie za trzydzieści dwa tysiące funtów, kto jest patronem kucharzy?
Sierżant Luigi Parnell – szef upiorów na nocnej zmianie, który nawiasem mówiąc ma tyle wspólnego z Włochami co kanapka z bekonem – trąca mnie swoim kubkiem z napisem Arsenal i puszcza do mnie oko, jakbyśmy byli starymi kumplami z wojska, choć minęło dopiero sześć miesięcy, odkąd opuścił bezpieczny statek o nazwie Przestępczość Zorganizowana i przesiadł się do Wydziału Zabójstw.
– No powiedz – mówi. – Podobno ty i Seth jesteście tu najmądrzejsi. Oświeć mnie i Renée.
Detektyw Seth Wakeman spogląda znad książki, dyskretnie strącając ze swetra okruszki babeczek.
– Nie mam pojęcia, sierżancie.
– Ja też nie – odpowiadam. – Ale zaraz wygoogluję.
Parnell udaje zdegustowanego i obraca się na krześle w kierunku telewizora, mrucząc pod nosem coś o prywatnych szkołach i wyszukiwarce Google zwiastującej śmierć samodzielnego myślenia. Detektyw Renée Akwa śmieje się i proponuje mi czipsa. Bez namysłu biorę garść, choć nie przepadam za tym smakiem i choć minęła dopiero godzina, odkąd zasmrodziliśmy pokój policyjny pizzą z dużą ilością czosnku.
Boska Renée Akwa. Od dwudziestu pięciu lat na stanowisku detektywa, niezmienna jak słońce. Kiedyś się z tego naśmiewałam. Kiedyś, gdy jeszcze miałam swoje wyobrażenia o rozwoju i awansie. To niesamowite, jak utrata kontroli nad sobą w mieszkanku prostytutki może zamienić szklany sufit w betonowy.
Mrużę oczy, patrząc na monitor, zbyt rozleniwiona, by sięgnąć po okulary.
– No więc, patronem kucharzy jest święty Wawrzyniec. A święty Michał patronem gliniarzy, gdybyście chcieli wiedzieć. Jest też patronem chorych i cierpiących.
Parnell nie komentuje tego, co powiedziałam, i postanawia dręczyć Setha.
– No, Einsteinie. Gotowy do następnego testu? Google ci nie pomoże, kiedy będziesz próbował opanować wszystkie poprawki do Ustawy o Policji i Dowodach Przestępstw Kryminalnych część G na egzamin w przyszłym miesiącu.
Seth wydaje z siebie jęk, udając, że wiesza się na pęczku anielskich włosów, a śmiech, który wybucha, sprawia, że ulatuje ze mnie cały gniew, który nosiłam w sobie, odkąd dziś wieczorem opuściłam pokój zwierzeń u doktor Allen. Potem, gdy Parnell kłóci się z Chrisem Tarrantem, że Nil jest zdecydowanie dłuższy od Amazonki, a Seth pokazuje nam nie do końca poprawną politycznie wersję Twelve Days of Christmas w wykonaniu jego drużyny rugby, nachodzi mnie ochota, by zagrać Miss Havisham z Wielkich nadziei Dickensa, zaryglować drzwi, wyłączyć zegary i na zawsze zatrzymać całą naszą czwórkę w tej przytulnej jak gniazdko dyżurce.
I wtedy właśnie pojawia się posterunkowy z lekarstwem na grypę w ręku i psuje wszystko.
– Luigi, jesteś potrzebny – mówi charczącym głosem, stojąc w drzwiach. Z trudem wyłapuję coś z ich wymiany zdań – cielsko Parnella, którego nie powstydziłby się miotacz kulą, blokuje wszystkie fale dźwiękowe – ale udaje mi się zrozumieć, o co chodzi.
Ciało. Kobieta. Leamington Square, przy wejściu do parku. Zaraz za Exmouth Market.
Wygląda podejrzanie. Policjanci z Islington zabezpieczyli miejsce. Nadkomisarz Steele już wie.
Exmouth Market.
Nie do końca nasz teren, ale kiedy dwie pozostałe ekipy dochodzeniowo-śledcze tkwią po uszy w ciałach, a ty siedzisz i wpieprzasz jakieś gówniane jedzenie, zwlekając z papierkową robotą, to nie wypada ci się powoływać na granice i rewiry. Przynajmniej ja bym tak nie zrobiła. Parnell mimo to próbuje.
A ja z rosnącym niepokojem, który rozwiewa wszelkie fantazje o bezpiecznym azylu sprzed zaledwie dwóch minut, myślę sobie, że to rzeczywiście jest mój teren. Taki, z którym łączy mnie pępowina.
Spędziłam tam pierwsze osiem lat życia.
A ostatnio słyszałam, że mój ojciec tam wrócił i znów prowadzi nasz stary pub.
I znów spotyka się ze starą ekipą.
Wiodąc nędzne życie.
O dziesiątej każdego wieczoru, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, tata wychodził z pubu, jeśli trzeba przerywając sędziowanie pijackiej burdzie, i udawał się kilkaset metrów dalej, do parku Leamington Square Gardens, by jak co dzień w samotności zapalić papierosa. Nie wiem, czy chował się przed mamą – bezkompromisową expalaczką – czy robił to dla zdrowia psychicznego, by pobyć sam. Nie mam pojęcia, ale odprowadzałam go wzrokiem z okna mojego pokoju. Gdy tylko usłyszałam jego kroki trzeszczące na żwirowej drodze, szybko rzucałam książkę czytaną w świetle dochodzącym przez