– Próbowaliśmy przez kilka lat, ale się nie udało. Zrobiliśmy wszystkie badania i potem zdecydowaliśmy się na in vitro. Mieliśmy kilka podejść. Było ciężko. Właściwie to postanowiliśmy… – Nagle przerywa, pod wpływem jakiegoś wspomnienia, którym chyba nie chce się z nami podzielić.
– Tom? – mówię łagodnie.
Wpatruje się we mnie, lekko skonsternowany.
– Chodzi o to, że ja… przepraszam, mówiłem wam o tym, że ona nigdy nie jeździła do Londynu, a przecież – jak mogłem zapomnieć – byliśmy w Londynie, raz, kilka miesięcy temu. Ale to naprawdę był ten jedyny raz. Pojechaliśmy tam na kolejne konsultacje do lekarza, którego polecono mojej matce. Cena była niebotyczna, około piętnastu tysięcy funtów za jedno podejście. Do tego badania i wszystkie inne niedogodności, przez które trzeba przejść, ale facet ma podobno sześćdziesięciopięcioprocentową skuteczność. Alice trudno było się oprzeć pokusie, nawet jeśli to oznaczało wyjazd do Londynu.
Potakuję niepewna, co nam to daje.
– Musieliście być podekscytowani?
Znowu ten nieprzyjemny śmiech.
– J a tak. Jednak wkrótce potem Alice powiedziała, że się poddaje. Ot tak. Ni stąd, ni zowąd. Powiedziała, że doszła do wniosku, że tak po prostu miało być. – Drapie się po nadgarstku, marszcząc brew. – Miała do tego dosyć filozoficzny stosunek.
– Kiedy to było? – pyta Parnell.
Zastanawia się przez chwilę.
– Spotkaliśmy się z lekarzem gdzieś pod koniec października. Jestem pewny, że znajdziecie dokładną datę, kiedy wasi koledzy przeszukają rzeczy mojej żony.
– Kiedy dokładnie Alice wyjechała? – pytam.
– W czwartek dziewiętnastego listopada. Wróciłem z pracy, a jej już nie było. Zostawiła liścik. Liścik i domowej roboty jedzenie w zamrażalniku.
– Masz ten liścik?
Bierze spory łyk whisky.
– Nie.
Parnell bardzo się stara nie przewracać oczami.
– Możesz nam w takim razie powiedzieć, co tam było napisane?
– Tylko tyle, że potrzebuje trochę pobyć sama i że wkrótce zadzwoni. – Głos zaczyna mu drżeć. – I że bardzo, bardzo mnie kocha.
I że leci w kosmos z Elvisem na napędzanym energią słoneczną jednorożcu. Taka jest wiarygodność tego liściku.
Rzucam mu kość, żeby zobaczyć, czy chętnie się na nią połasi.
– Sądzisz, że potrzebowała czasu, żeby pogodzić się z decyzją, jaką podjęła w sprawie in vitro?
– Może – mówi ze smutkiem. – Szczerze mówiąc, nie wiem. Być może.
– A czy t y pogodziłeś się z tą decyzją, Tom? – Parnell, dumny ojciec czwórki pociech, bezwstydnie ckliwy, gdy temat schodzi na dzieci, łagodnieje nagle, czym zaskakuje mnie i Lapaine’a.
– Byłem rozczarowany, nie zaprzeczam.
– Kłóciliście się o to? – pytam, ubiegając Parnella.
– Nigdy się nie kłóciliśmy.
– Daj spokój, Tom – przymila się Parnell. – Wszyscy się kłócą.
Lapain wstaje, wrzuca opróżnioną butelkę szkockiej do kubła.
– Jestem tego świadomy, sierżancie. Nie mam nic przeciwko sprzeczce z partnerami w pracy albo z rodzicami od czasu do czasu. Ale Alice taka nie była. Z nią nie dało się pokłócić. Była na to za dobra.
Idealizowanie zmarłych to przekleństwo śledczych. Trudno ustalić prawdę, kiedy ludzie są zajęci polerowaniem aureoli.
– W porządku – mówi spokojnie Parnell – nie kłóciliście się, ale musiałeś chyba ją z a p y t a ć, dlaczego tak nagle zmieniła zdanie?
Lapaine siada. Na jego twarzy pojawia się cierpienie, wciąż świeże.
– Mówiła, że chodzi o pieniądze. Zastanawiała się, jak to się skończy. Mieliśmy za sobą już tyle prób i przemyślawszy to wszystko na chłodno, uznała, że to zbyt duża kwota i ryzyko, nawet przy sześćdziesięciopięcioprocentowej skuteczności. Nie klepiemy biedy, ale rozejrzyjcie się dookoła, na pieniądzach też nie śpimy. Opłacenie in vitro wymagało od nas poświęceń. Wydaliśmy oszczędności, wzięliśmy pożyczki, pożyczyliśmy pieniądze od moich rodziców.
– Ile? – pyta Parnell. – W sumie?
Wydyma policzki.
– Jakieś pięćdziesiąt tysięcy funtów. Mówiłem Alice, że to nie ma znaczenia, że to tylko pieniądze, ale ona już podjęła decyzję. Powiedziała, że już wystarczająco się staraliśmy, a rozczarowanie nas dobija. Musiałem to przyjąć do wiadomości. Nie miałem wyjścia. Pomimo łagodnego usposobienia, kiedy Alice zaparła się w jakiejś kwestii, trzeba było jej ustąpić. Tak jak z tym naszym rocznicowym wyjazdem do Londynu.
– Też chodziło o marnowanie pieniędzy? Cóż, po części tak – dodaję, zanim zdąży mnie poprawić. – Czy ty i Alice mieliście odmienne poglądy na kwestie finansowe?
– Raczej nie.
Sprawdzam w notatkach.
– Powiedziałeś dziś rano mojej koleżance, że Alice pracowała kilka godzin dziennie w tutejszym pubie.
– To prawda.
– Dlaczego tylko kilka godzin?
Wzrusza ramionami, ale w jego oczach pojawia się nieufność.
– Widać tylko tyle mogli jej zaproponować.
– OK, ale przecież Alice mogła pracować gdzie indziej?
– Nie bardzo rozumiem, do czego zmierzasz. – Nie jestem pewna, czy sam Parnell wie.
– Chodzi o to, że skoro Alice martwiła się o pieniądze i skoro wam ich brakowało, to nie rozumiem, dlaczego sprawna i zdolna do pracy kobieta nie poszukała sobie bardziej lukratywnego zajęcia.
Lapaine milczy. Zaciśnięte usta sugerują, że chyba nie podoba mu się taki tok przesłuchania.
– Ja tego nie oceniam, Tom. Tylko próbuję jak najlepiej zrozumieć Alice i wartości, jakimi się kierowała w życiu. Chcę poznać jej…
– OK. Byłem przeciwny temu, by pracowała na pełen etat. – Czyli czas nie zatrzymał się jedynie w urządzeniu wnętrza tego domu. – Tak, wiem, jak to brzmi, ale musicie zrozumieć, że etat w branży turystyczno-hotelarskiej oznacza pracę w każdy wieczór, w weekendy, a ja nie chciałem tego dla naszego małżeństwa. W tej kwestii Alice przyznała mi rację.
Należy uznać to za zrozumiałe, czy raczej chciał mieć nad nią kontrolę? Czy chęć przebywania w domu w tym samym czasie co twój partner jest czymś prymitywnym, czy wynika raczej z pragmatyki? A może jest to konieczne, by dało się utrzymać zdrowy długoletni związek?
Uznaję, że nie wiem. Morderstwo wypacza normalne widzenie świata.
Parnell przejmuje pałeczkę.
– Oczywiście zbadamy wyciągi bankowe twojej żony – każda aktywność pomaga nam śledzić jej ruchy. Czy Alice miała osobne konto, czy mieliście wspólne?
– Wspólne. Nie zarabiała wiele, ale jej pensja pokrywała