– Więc nie martwił się pan, że tym razem nie było jej dłużej niż tydzień?
– Nie. Wiedziałem, że trzeba jej pozwolić oderwać się na chwilę od rzeczywistości.
– Jakiej rzeczywistości? – pyta Parnell, niemal złośliwie.
Lapaine znowu podnosi butelkę i powoli nią obraca, jakby chwilowo zahipnotyzowany. Albo obmyśla jakieś kłamstwo, albo zamknął się w swoim prywatnym piekle, zastanawiając się, jak potoczyłyby się sprawy, gdyby był w domu w chwili, gdy Alice dzwoniła. Kiedy jednak podnosi głowę, patrzy bystrym wzrokiem, jakby nabrał sił.
– Od zwykłych życiowych spraw, sierżancie. Pan nie ma czasami ochoty uciec i pobyć sam? Wyrwać się z tej codziennej harówki?
– Ależ oczywiście – przytakuje mu z empatią Parnell. – Kto by nie miał? Mimo to powiedziałbym mojej żonie, dokąd jadę, kiedy wrócę i jak często będę się odzywał.
Lapaine posyła Parnellowi sardoniczne spojrzenie.
– Ale to raczej zaprzecza idei przebywania w samotności, zgodzi się pan? Skoro każdy ruch może być kontrolowany?
Parnell wstaje i podchodząc do okna, rzuca mi spojrzenie, które mówi: „Nie pojmuję tego”. Szczerze, Parnellowi raczej nie brakuje empatii – jest typem gościa, który zawsze stara się odnaleźć płaszczyznę porozumienia, bez względu na to, czy dyskutuje z Benem o liście przebojów, czy prowadzi rozmowę na temat krótkich spódniczek z podejrzanym o gwałt. Robi wszystko, żeby druga osoba zechciała z nim gadać.
Widzę jednak, że z Thomasem Lapaine’em i z tym dziwnie nowoczesnym układem małżeńskim sobie nie radzi. Maggie Parnell za swój cenny czas przeznaczony tylko dla siebie uznaje wyjście raz w miesiącu do fryzjera na podcięcie i wysuszenie włosów.
Odkładam notes i przejmuję pałeczkę.
– Panie Lapaine, proszę mi wierzyć, że doskonale rozumiem potrzebę pobycia od czasu do czasu samemu, ale cztery tygodnie to bardzo długo. Nie pomyślał pan choć raz, żeby do niej zadzwonić?
– Dzwoniłem kilka razy, ale nie odbierała, nie zostawiłem wiadomości… – Kiwa głową, dochodzi do niego, że mógł się bardziej postarać. – Powinienem był być bardziej stanowczy, nieprawdaż? Powinienem był do niej wydzwaniać i nalegać, żeby wróciła do domu… – Głos mu się łamie i łzy napływają do oczu. Nie płacze zbyt rzewnie, ale spływająca po policzku strużka wydaje się szczera. Z szacunku odczekuję kilka sekund, zanim znów wracam do tematu.
– Jaki miała głos na sekretarce tego wieczoru, kiedy zadzwoniła. Normalny?
Przeciera rękami oczy.
– Raczej tak. Normalny.
– Chcielibyśmy odsłuchać tę wiadomość – mówi Parnell, wracając na miejsce.
– Nie możecie. Usunąłem ją.
Parnell zaczyna nerwowo poruszać nogą.
– Pan wybaczy, ale brzmi to trochę bezwzględnie i nieco bezdusznie. Pańska żona zostawia wiadomość, odzywając się po raz pierwszy od dwóch tygodni, a pan usuwa nagranie?
– Byłem zły. – Zdając sobie sprawę, jak to zabrzmiało, zmienia głos, pozbawiając go ostrości. – Zezłościło mnie to, że nie próbowała zadzwonić na moją komórkę.
– Ale powiedział pan, że szanował jej potrzebę posiadania przestrzeni tylko dla samej siebie?
– Owszem, szanowałem. Ale nie powiedziałem, że mi się to podobało – odpowiada bez zawahania.
Parnell oddaje mu słuszność i kontynuuje.
– Panie Lapaine, oczywiście przejrzymy rzeczy osobiste pańskiej żony, jej aktywność w internecie i tak dalej, ale zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu, gdyby podał nam pan nazwiska wszystkich osób, które znała w Londynie, kogo mogła odwiedzać albo gdzie mogła się zatrzymać. W szczególności chodzi nam o dzielnicę Wandsworth.
– Nikt nie przychodzi mi do głowy. Kompletnie nikt. – Jest coś w jego twarzy, nie tyle wyraz skołowania, ile zaskoczenia, co sprawia, że jestem skłonna mu wierzyć – skłonna uwierzyć, że on naprawdę nikogo tam nie zna. – Ja po prostu tego nie rozumiem. Sądziłem, że pojechała na wybrzeże, jak zawsze. Uwielbiała morze, podczas gdy Londynu n i e n a w i d z i ł a. Po prostu nienawidziła.
„Miasto pełne szczurów i cwaniaków”, jak mawiała mama. Z chęcią uciekła z Londynu do drobnomieszczańskiego Radlett.
– To prawda, Alice nigdy nie jeździła do Londynu. N i g d y. Kiedyś na naszą rocznicę zarezerwowałem stolik w restauracji w Landau – bo wiecie, ona uwielbiała tego szefa kuchni, Michela Roux. Oglądaliśmy go w tym programie. Boże, jak on się nazywał?
– Masterchef – mówi Parnell, a ja unoszę brwi.
– Tak, tak. Właśnie w tym – odpowiada ożywiony, po raz pierwszy skory otworzyć się przed nami. – Miałem wszystko zaplanowane. Drinki w barze, kolacja w restauracji, apartament w hotelu Langham. – Milknie na moment i zmieszany marszczy twarz. – Ale ona nie chciała tam pojechać. Stanowczo odmawiała. Mówiła, że to marnowanie pieniędzy, że nie lubi tłumów ani metra, ani drogich restauracji, co było dla mnie nowością, gdyż za granicą często w takich jadaliśmy. A już ten komentarz o marnowaniu pieniędzy był po prostu niedorzeczny. Bóg jeden wie, ile wydawała co tydzień na jedzenie, kupując rzadkie składniki na przepisy, które znała z telewizji. – Wiecie, co powiedziała na końcu? „Kup lepiej książkę kucharską Michela Roux, a ja przygotuję obiad w domu”. Dacie wiarę?
Korzystając z tego, że się rozkręcił, mówię:
– Panie Lapaine, jak się poznaliście z Alice?
– Proszę do mnie mówić Thomas, a nawet Tom. Poznaliśmy się pod koniec 2001 roku w Brighton. Alice tam mieszkała, a ja brałem udział w demonstracji Stop Wojnie. Chyba podobało jej się to, że miałem jakieś zasady. – Nieśmiały uśmiech. – Cholernie mnie pociągała.
Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu ślubnego zdjęcia, ale żadnego nie widzę. W ogóle zero zdjęć. Jest jedno małe na parapecie, a na nim starsza para obok dwóch wielbłądów zmagających się z upałem.
– A kiedy się pobraliście?
– W 2003 roku – mówi, obracając na palcu obrączkę. – Byliśmy młodzi, jak sądzę, biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy.
– Wspomniałeś wcześniej, że mieszkaliście za granicą? – wtrąca Parnell.
Lapaine kiwa głową.
– Tak, po ślubie przez jakiś czas mieszkaliśmy w Brighton, ale potem dostałem propozycję pracy w Sydney, a następnie w Perth. Potem krótko przebywaliśmy w Hongkongu i przez dziewięć miesięcy w Kapsztadzie. – Parnell otwiera usta, ale Lapaine domyśla się następnego pytania. – Znam się na łodziach.
– Kiedy wróciliście do Anglii? – pytam, a on, wycieńczony, osuwa się w fotelu.
– W 2010 roku. Moi rodzice zaczynali się starzeć. Ojciec nie radził sobie z firmą i chciał, żebym ją przejął. Przyszła pora wracać do domu. Alice z początku nie chciała, ale pragnęliśmy założyć rodzinę i przyznała, że miło byłoby mieć dziadków w zasięgu ręki – matka Alice zmarła, kiedy ona była nastolatką, a ojca nigdy nie poznała – zgodziliśmy się więc przeprowadzić blisko miejsca zamieszkania moich rodziców. Powiedziałem, że może wybrać dom. Taka była umowa. Wybrała to miejsce. – Wskazuje ręką na lśniącą