Gdy ludzkość wyszła z drugiej epoki jaskiniowej, siedzibę ONZ przeniesiono z powrotem pod stary adres. Cheng Xin ją znała: otoczenie budynku sekretariatu wyglądało tak samo jak przed trzema wiekami, nawet rzeźby przed nim były doskonale zachowane, a także trawnik. Przypomniała sobie ten wieczór sprzed dwustu siedemdziesięciu lat: ogłoszenie programu Wpatrujących się w Ścianę, postrzelenie Luo Ji, chaotyczny tłum w omiatającym go świetle reflektorów, swoje włosy powiewające w podmuchach śmigieł helikopterów, karetkę pogotowia odjeżdżającą z błyskiem czerwonych świateł i przenikliwym wyciem syreny… wszystko to było tak wyraźne, jakby stało się wczoraj. Zwrócony tyłem do świateł Nowego Jorku Wade wypowiedział słowa, które odmieniły jej życie: „Wyślemy tylko mózg”.
Gdyby nie to stwierdzenie, nie miałaby nic wspólnego z tym, co się teraz dzieje. Byłaby zwykłą kobietą i zmarłaby ponad dwieście lat temu. Wszystkie informacje o niej zniknęłyby bez śladu w długiej rzece czasu. Gdyby miała szczęście, czekałoby teraz na wybór drugiego Dzierżyciela Miecza dziesiąte pokolenie jej potomków.
Ale żyła. Stała przed tłumem na placu. Unosił się nad nim niczym kolorowa chmura jej hologram. Podeszła do niej młoda matka i podała jej swoje dziecko, zaledwie kilkumiesięczne niemowlę. Maluch zachichotał do niej, a Cheng Xin dotknęła gładkiej skóry jego twarzy. Jej serce zmiękło i poczuła się tak, jakby trzymała w ramionach cały świat, nowy świat, tak śliczny i kruchy jak dziecko w jej objęciach.
– Patrzcie, ona wygląda jak Maryja Panna! – krzyknęła młoda matka do tłumu. Odwróciła się do Cheng Xin i złożyła dłonie. – Och, śliczna, dobra Madonno, ocal ten świat! Nie pozwól tym żądnym krwi, okrutnym mężczyznom zniszczyć tego piękna!
Tłum krzyknął z radości. Dziecko w ramionach Cheng Xin przestraszyło się i zaczęło płakać. Przycisnęła je mocniej do siebie.
„Czy mam wybór? – pomyślała. Odpowiedź była oczywista: – Nie. Absolutnie nie”.
Z trzech powodów.
Po pierwsze, zostać uznanym za zbawcę to tak, jak znaleźć się na gilotynie. Nie miało się wyboru. Wcześniej przydarzyło się to Luo Ji, a teraz jej.
Po drugie, młoda matka i miękkie, ciepło zawiniątko w ramionach Cheng Xin coś jej uświadomiły. Zrozumiała, jakim uczuciem darzy ten świat – macierzyńskim. Podczas ery powszechnej nigdy nie zaznała takiego uczucia. Podświadomie traktowała wszystkich na tym nowym świecie jak swoje dzieci i nie mogła znieść myśli, że mogłoby im się stać coś złego. Przedtem sądziła, że to poczucie odpowiedzialności, ale okazało się, że jest w błędzie. Instynktu macierzyńskiego nie dało się zracjonalizować – nie mogła przed nim uciec.
Trzeci powód stał przed nią jak mur nie do pokonania. Nawet gdyby nie było pierwszych dwóch, ten by pozostał – Yun Tianming.
Znalazła się w piekielnej sytuacji, w bezdennej otchłani, takiej samej, w jaką skoczył dla niej Tianming. Nie mogła się wycofać. Musiała przyjąć swoją karmę. Teraz nadeszła kolej na nią.
W dzieciństwie była otoczona miłością, ale tylko matczyną. Zapytała kiedyś matkę, gdzie jest jej ojciec. Ta, w odróżnieniu od niektórych innych samotnych matek, zareagowała spokojnie. Odparła, że nie wie, a potem, westchnąwszy, dodała, że chciałaby wiedzieć. Cheng Xin zapytała też, skąd pochodzi, a matka powiedziała, że ją znalazła.
Nie kłamała. Naprawdę ją znalazła. Nigdy nie wyszła za mąż, ale pewnego wieczoru, kiedy była na spacerze ze swoim ówczesnym chłopakiem, znalazła na ławce w parku trzymiesięczne niemowlę z butelką mleka i kartką, na której zapisano datę urodzin. Mieli zamiar odnieść dziecko na policję, która przekazałaby je miejskiemu wydziałowi spraw obywatelskich, a ten do domu dziecka, ale ona postanowiła zabrać ją do domu i dopiero rano zanieść na policję. Być może zadecydowała o tym ta jedna noc, podczas której czuła się jak matka, a może stało się to z innego powodu, ale rano postanowiła Cheng Xin adoptować.
Dlatego chłopak rozstał się z nią. W następnych dziesięciu latach spotykała się jeszcze z czterema czy pięcioma mężczyznami, ale wszystkie te związki kończyły się z powodu Cheng Xin. Później Cheng Xin odkryła, że żaden z nich nie miał nic przeciwko niej, ale gdy tylko któryś wykazywał brak cierpliwości albo brak zrozumienia dla dziecka, matka z nim zrywała. Nie chciała, żeby Cheng Xin stała się krzywda.
Kiedy Cheng Xin była mała, nigdy nie miała wrażenia, że jej rodzina jest niepełna. Myślała, że właśnie tak powinno być – mały świat składający się z matki i córki. W tym małym świecie było tyle miłości i radości, że nawet przypuszczała, iż gdyby pojawił się tam ojciec, byłby to niepotrzebny dodatek. Owszem, później zaczęło jej brakować miłości ojcowskiej. Najpierw było to nieokreślone uczucie, później narastający ból. I właśnie wtedy matka znalazła dla niej ojca, bardzo dobrego, odpowiedzialnego i kochającego człowieka. Zakochał się w jej matce po części dlatego, że tak bardzo kochała Cheng Xin. I tak w życiu Cheng Xin pojawiło się drugie słońce. Uznała, że jej mały świat jest kompletny, więc jej rodzice nie zdecydowali się na drugie dziecko.
Później Cheng Xin wyjechała na studia. Jej życie popędziło jak koń, który wyrwał się ze stajni i uciekał coraz dalej i dalej, aż w końcu musiała się rozstać z rodzicami nie tylko w przestrzeni, ale w czasie – została wysłana w przyszłość.
W jej pamięć wrył się na zawsze wieczór, kiedy widziała ich po raz ostatni. Skłamała, że wróci na drugi dzień, bo nie potrafiła się pożegnać na zawsze, więc rozstała się z nimi bez wyjaśnienia. Ale wydawało się, że znają prawdę.
Matka ujęła ją za dłoń i powiedziała:
– Kochanie, jesteśmy w trójkę dzięki miłości…
Cheng Xin spędziła tamten wieczór przed oknem rodziców. W jej myślach wieczorny wiatr, mrugające gwiazdy i wszystko inne powtarzały ostatnie słowa matki.
Trzysta lat później była wreszcie gotowa zrobić coś z miłości.
– Będę kandydowała na stanowisko Dzierżyciela Miecza – powiedziała młodej matce.
62 rok ery odstraszania
Grawitacja, pobliże Obłoku Oorta
Grawitacja ścigała Błękitną Przestrzeń już od pół wieku. W końcu zbliżyła się do celu. Dzieliły ją od niego tylko trzy jednostki astronomiczne. W porównaniu z półtora rokiem świetlnym, które przebyły, były to centymetry.
Dziesięć lat wcześniej Grawitacja przeleciała przez Obłok Oorta. W tym rejonie, znajdującym się około roku świetlnego od Słońca, na skraju Układu Słonecznego, powstawały komety. Błękitna Przestrzeń i Grawitacja były pierwszymi zbudowanymi przez ludzi statkami, które przekroczyły tę granicę. Ale ten obszar wcale nie przypominał obłoku. Od czasu do czasu przelatywała dziesiątki czy setki tysięcy kilometrów od statków niewidoczna gołym okiem kula zamarzniętego pyłu – kometa bez ogona.
Po przejściu przez Obłok Oorta Grawitacja znalazła się w prawdziwej przestrzeni kosmicznej. Z miejsca, gdzie teraz była, Słońce wydawało się jedną z wielu gwiazd za statkiem. Przestało być realnym bytem i stało się złudzeniem. Z każdej strony widać było tylko bezdenną otchłań, a jedynymi obiektami, których istnienie dało się potwierdzić zmysłami, były krople lecące w szyku z Grawitacją. Trzymały się po bokach, ledwie widoczne. Załoga Grawitacji lubiła patrzeć na nie przez teleskopy, bo tylko one dodawały jej otuchy w bezkresnej pustce. Obserwowanie kropli było w pewnym sensie przyglądaniem się sobie, bo w ich lustrzanych powierzchniach odbijała