Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski
Издательство: PDW
Серия: Kryminał
Жанр произведения: Исторические приключения
Год издания: 0
isbn: 9788375654875
Скачать книгу
tle do­cho­dzi­ło do nie­po­ro­zu­mień mię­dzy mał­żon­ka­mi?

      – Nie­wąt­pli­wie.

      – Czy pani Go­dlew­ska zwią­za­ła się z ja­kimś in­nym męż­czy­zną?

      – Nic mi o tym nie wia­do­mo.

      – Nie ko­mu­ni­ko­wał się pan z nią przez ten cały czas?

      – Nie.

      – I ni­g­dzie pan jej nie spo­ty­kał, u zna­jo­mych, przy­ja­ciół?

      – Nie.

      – Z ni­kim pan nie roz­ma­wiał na jej te­mat?

      – Nie.

      – I pan Go­dlew­ski tak­że nie wspo­mi­nał o swo­jej by­łej żo­nie w pań­skiej obec­no­ści?

      – Nie.

      – Czy nie wy­da­je się to panu rze­czą nie­co dziw­ną?

      – Dla­cze­go? Je­że­li się ko­muś mał­żeń­stwo nie uda­ło, to ra­czej nie na­le­ży z nim mó­wić na ten te­mat. To są spra­wy przy­kre, czę­sto bo­le­sne. Żal… za­wie­dzio­ne na­dzie­je… nie­szczę­śli­wa mi­łość. Po co mó­wić o rze­czach, któ­re prze­szły i już nig­dy nie wró­cą?

      – Może ma pan ra­cję. Po co mó­wić o rze­czach, któ­re już ni­g­dy nie wró­cą – Do­wnar uważ­nie przy­glą­dał się po­ecie. Nie umiał­by tego uza­sad­nić, ale cią­gle od­no­sił ta­kie wra­że­nie, że au­tor pio­se­nek pro­wa­dzi ja­kąś grę, że to wszyst­ko nie jest mu ta­kie zu­peł­nie obo­jęt­ne.

      – Pod­czas pierw­szej na­szej roz­mo­wy wspo­mniał pan, że pan Go­dlew­ski wy­stę­puje cza­sem w fil­mie, w te­le­wi­zji.

      – Tak. Jest ak­to­rem.

      – Chciał­bym się z nim skon­tak­to­wać, ale nie wiem, jak to zro­bić. W domu go nie ma.

      – Może gdzieś wy­je­chał?

      – Czy ma wóz?

      – Tak, tra­ban­ta.

      – A pan?

      – Ja mam fia­ta.

      – Czy pań­ska żona po­je­cha­ła wo­zem na Wy­brze­że?

      – Nie. Po­cią­giem. Moja żona zro­bi­ła pra­wo jaz­dy, ale nie lubi pro­wa­dzić. Mó­wi, że ją to mę­czy i de­ner­wu­je. Za­wsze woli, że­bym ja sie­dział przy kie­row­ni­cy.

      – Czy nie ma pan za­mia­ru od­wie­dzić żony w So­po­cie?

      – Ow­szem. Wy­bie­ram się do So­po­tu na fe­sti­wal pio­sen­ki.

      – Nie będę już pana dłu­żej mę­czył. Jesz­cze tyl­ko jed­no py­ta­nie: czy pań­ska żona przy­jaź­ni­ła się z pa­nią Go­dlew­ską?

      – Och, nie. Ra­czej jej nie lu­bi­ła.

      – Dla­cze­go?

      – Trud­no mi od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Wła­ści­wie nie wiem. Jak to ko­bie­ty. Może tro­chę za­zdro­ści. Dwie ład­ne ko­bie­ty bar­dzo rzad­ko się lu­bią. Nie są­dzi pan?

      – Nie wiem – uśmiech­nął się Do­wnar. – Nie znam się na ko­bie­tach.

      * * *

      Kie­dy Do­wnar wró­cił na Sa­ską Kępę, do­wie­dział się z praw­dzi­wym za­do­wo­le­niem, że pan Ba­ra­now­ski przy­je­chał już z Ka­zi­mie­rza. Mimo spóź­nio­nej pory po­sta­no­wił na­tych­miast z nim po­roz­ma­wiać.

      Den­ty­sta przy­jął go w błę­kit­nym szla­fro­ku, któ­ry roz­sa­dza­ły po­tęż­ne bary i mu­sku­lar­ne ra­mio­na. Ogrom­ne, czer­wo­ne dło­nie prze­dziw­nie kon­tra­sto­wa­ły z kolo­rem bez­chmur­ne­go nie­ba. Do­wnar po­myś­lał mimo woli, że jest to czło­wiek, któ­re­mu rwa­nie zę­bów nie spra­wia naj­mniej­szej trud­no­ści.

      – Pro­szę mi wy­ba­czyć, pa­nie ma­jo­rze, że je­stem w ne­gli­żu, ale wła­śnie mia­łem za­miar się wy­ką­pać.

      – To ra­czej ja po­wi­nie­nem prze­pro­sić pana za naj­ście o tej go­dzi­nie – po­wie­dział z uprzej­mym uśmie­chem Do­wnar. – Tak się jed­nak zło­ży­ły oko­licz­no­ści, że…

      – Wiem, wiem – prze­rwał mu Bara­now­ski. – Opo­wie­dzia­ła mi te­ścio­wa. Przy­znam się panu, że je­stem wstrzą­śnię­ty. Mało wpraw­dzie zna­łem pa­nią God­lew­ską, ale była to nie­zwy­kle sym­pa­tycz­na i peł­na uro­ku mło­da oso­ba. Strasz­ne, do­praw­dy strasz­ne.

      Do­wnar nie od­niósł wra­że­nia, aby jego roz­mów­ca był „wstrzą­śnię­ty”. Na­le­ża­ło coś po­wie­dzieć i tych kil­ka słów mia­ło cha­rak­ter ra­czej kon­wen­cjo­nal­ny, bez ja­kie­goś za­bar­wie­nia emo­cjo­nal­ne­go.

      – Więc pan nie­zbyt do­brze znał pa­nią Go­dlew­ską?

      – Ach, to była zu­peł­nie po­wierz­chow­na zna­jo­mość, tak… po są­siedz­ku. Cza­sa­mi za­mie­nia­li­śmy ze sobą kil­ka słów, ale rzad­ko.

      – A je­że­li cho­dzi o pana Go­dlew­skie­go? Co mógł­by mi pan po­wie­dzieć na jego te­mat?

      – To gów­niarz i ło­buz.

      – Cha­rak­te­ry­sty­ka nie­zwy­kle zwię­zła, ale może nie­co ubo­ga – uśmiech­nął się Do­wnar. – Był­bym panu nie­sły­cha­nie wdzięcz­ny, gdy­by ze­chciał pan nie­co sze­rzej uza­sad­nić swo­je twier­dze­nie.

      Den­ty­sta wzru­szył ra­mio­na­mi. Na jego kwa­dra­to­wej, krwi­stej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz po­nu­rej za­cię­to­ści.

      – Cóż tu jest do do­da­nia? Ło­buz i ty­le. By­dlę.

      – Ale dla­cze­go pan tak uwa­ża? – na­sta­wał Do­wnar.

      – Pa­nie ma­jo­rze, to jest typ mło­de­go czło­wie­ka, któ­re­mu się we łbie prze­wró­ciło. Do­stał kie­dyś ja­kąś tam trze­cio­rzę­dną ról­kę w fil­mie czy w te­le­wi­zji i uwa­ża się za wiel­kie­go ar­ty­stę, któ­re­mu wszyst­ko wol­no i któ­ry jest po­nad usta­lone ogól­nie nor­my współ­ży­cia spo­łecz­nego. Uwo­dzi bez żad­nych skru­pu­łów mło­de dziew­czę­ta, zmar­no­wał ży­cie tej nie­szczę­śli­wej ko­bie­cie, do­bie­rał się na­wet do mo­jej żony, ale ja… – Wiel­ka za­ci­śnię­ta pięść była nie­mym do­koń­cze­niem zda­nia. – Pije, gra w kar­ty, roz­bi­ja się sa­mo­cho­dem, po­ży­cza pie­nią­dze, któ­rych ni­g­dy nie ma za­mia­ru od­dać.

      – Wi­dzę, że ma pan o nim dość do­kład­ne in­for­ma­cje.

      – Tak się zło­ży­ło, że le­czy­li się u mnie lu­dzie, któ­rzy go bli­żej zna­li. Mogę pana za­pew­nić, że to bar­dzo nie­cie­ka­wy typ. Jesz­cze jak był żo­na­ty, spro­wa­dzał so­bie do domu róż­ne dziew­czy­ny. Mam wra­że­nie, że były wśród nich na­wet nie­let­nie. Na „sław­ne­go” ak­to­ra po­le­ci prze­cież każ­da taka idiot­ka.

      Do­wnar