– Co teraz robimy? – spytała szeptem Beate.
Harry poczuł, że coś trzeszczy mu w zębach. Splunął na rękę i w świetle latarki zobaczył, że to mączka ceglana, którą wysypano kort.
– Zadzwoń po karetkę, a ja pójdę do samochodu po kombinerki.
– Dostał coś na uspokojenie? – spytała Anna.
Harry kiwnął głową i wypił łyk coli.
Młodzi, dobrze ustawieni mieszkańcy zachodnich dzielnic siedzieli dookoła nich jak kury na grzędzie, popijając wino, przezroczyste drinki i colę light. M była jak większość kawiarni w Oslo, wielkomiejska w prowincjonalny i naiwny, lecz zarazem sympatyczny sposób, który Harry’emu przywodził na myśl Disa, dobrze wychowanego, zdolnego chłopca z jego klasy w szkole podstawowej, u którego odkryli zeszyt z wyrażeniami slangowymi używanymi przez najpopularniejszych chłopców w klasie.
– Zabrali tego nieszczęśnika do szpitala. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę z sąsiadką. Powiedziała nam, że co wieczór od śmierci żony stał tam i serwował.
– O rany! Właściwie dlaczego?
Harry wzruszył ramionami.
– Nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie, którzy stracili kogoś w taki sposób, wpadają w psychozę. Niektórzy wszystko wypierają i udają, że zmarły wciąż żyje. Sąsiadka powiedziała nam, że Stine i Trond Grette tworzyli doskonałą parę w deblu mieszanym i latem prawie codziennie trenowali na korcie.
– To znaczy, że on jakby czekał, że żona odbierze serw?
– Może i tak.
– Dżizus! Pójdę do toalety, a ty zamówisz mi piwo, dobrze?
Anna wstała z krzesła i kręcąc biodrami, zniknęła w głębi lokalu.
Harry starał się za nią nie patrzeć. Nie musiał, widział już to, co powinien. Wokół oczu pojawiło jej się kilka zmarszczek, a w kruczoczarnych włosach tu i ówdzie połyskiwały siwe nitki. Poza tym nic się nie zmieniła. Miała te same ciemne oczy o lekko ściganym wyrazie pod zrośniętymi brwiami, ten sam wąski ostry nos nad wulgarnie pełnymi wargami i zapadnięte policzki, które czasami przydawały jej twarzy wyrazu głodu. Być może trudno by było nazwać ją piękną, gdyż na to rysy miała zbyt ostre i wyraziste, ale szczupłe ciało wciąż zachowało krągłości, wystarczające, by, jak Harry zauważył, co najmniej dwóch mężczyzn przy stolikach w części restauracyjnej gwałtownie przerwało rozmowę, gdy ich mijała.
Zapalił kolejnego papierosa. Po zdarzeniu z Grettem odwiedzili Helgego Klementsena, kierownika oddziału banku, lecz również ta wizyta nie dostarczyła im zbyt wielu nowych informacji, nad którymi mogliby dalej pracować. Klementsen wciąż pozostawał w swoistym szoku, siedział na krześle, w bliźniaku na Kjelsåsveien, i patrzył to na królewskiego pudla kręcącego mu się pod nogami, to na żonę, która krążyła pomiędzy kuchnią a salonem, nosząc kawę i najtwardsze ciasteczka, jakich Harry miał okazję kiedykolwiek w życiu posmakować. W mieszczański dom Klementsenów strój Beate wpasował się o wiele lepiej, aniżeli sprane dżinsy i martensy Harry’ego. Mimo wszystko to jednak głównie Harry konwersował z nerwowo drepczącą panią Klementsen o niezwykłych nawet jak na jesień opadach i o sztuce pieczenia kruchych ciasteczek. Konwersację przerywały dobiegające z piętra wyżej ciężkie kroki i głośny szloch. Pani Klementsen wyjaśniła, że ich córka Nina, biedaczka, jest w szóstym miesiącu ciąży z mężczyzną, który właśnie ją zostawił i poszedł w siną dal. Wyjechał na Kos, ale nie na wakacje, tylko po prostu wrócił do siebie, bo był Grekiem. Harry, słysząc to, o mało nie zadławił się ciastkiem i nie prychnął nim na stół. Beate dopiero wtedy zabrała głos, spokojnie zadając pytanie Helgemu Klementsenowi, który musiał zrezygnować ze śledzenia wzrokiem psa, bo ten akurat wybiegł z salonu.
– Na ile oceniłby pan wzrost bandyty?
Helge Klementsen popatrzył na Beate, ujął filiżankę, podniósł ją, ale zatrzymał w połowie drogi do ust, gdzie musiała niestety zaczekać, gdyż nie mógł jednocześnie mówić i pić.
– Był wysoki. Może dwa metry? Stine zawsze była bardzo dokładna w pracy.
– On nie był aż tak wysoki, panie Klementsen.
– No to metr dziewięćdziesiąt. I zawsze taka zadbana.
– A w co był ubrany?
– W coś czarnego, jakby gumowego. Latem po raz pierwszy pojechała na prawdziwe wakacje. Na Kos.
Pani Klementsen pociągnęła nosem.
– Gumowego? – powtórzyła Beate.
– Tak. Iw kominiarkę.
– Jakiego koloru, panie Klementsen?
– Czerwoną.
W tym momencie Beate przestała notować i wkrótce potem siedzieli w samochodzie zmierzającym z powrotem w stronę centrum.
– Gdyby sędziowie i ława przysięgłych wiedzieli, jak mało można wierzyć zeznaniom świadków w związku z takimi napadami, nie pozwoliliby nam wykorzystywać zeznań jako dowodów – stwierdziła Beate. – To wręcz fascynujące, jak błędnie ludzki mózg potrafi rekonstruować fakty. Można odnieść wrażenie, że strach wkłada świadkom okulary, przez które wszyscy bandyci wydają się więksi i bardziej czarni, broni jest więcej, sekundy dłuższe. Napad trwał nieco ponad minutę, ale pani Brenne, ta w okienku najbliżej wejścia, jest przekonana, że bandyta był w banku przez co najmniej pięć minut. A wzrostu miał nie dwa metry, tylko metr siedemdziesiąt osiem. Chyba że używał dodatkowych podeszew, co wśród profesjonalistów też nie jest rzeczą niezwykłą.
– W jaki sposób możesz z taką dokładnością określić jego wzrost?
– Dzięki nagraniu wideo. Zaznacza się wzrost na futrynie w momencie, gdy bandyta wchodzi do środka. Byłam w tym banku dziś przed południem, oznaczyłam futrynę kredą, zrobiłam nowe zdjęcia i zmierzyłam.
– W Wydziale Zabójstw tego typu rzeczy zostawiamy technikom.
– Mierzenie wzrostu na podstawie filmu wideo jest nieco bardziej skomplikowane, niż może się wydawać. Na przykład w sprawie napadu na DnB na Kaldbakken w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym technicy pomylili się o trzy centymetry. Wolę sama dokonywać pomiarów.
Harry zerknął wtedy na nią, zastanawiając się, czy nie powinien jej spytać o to, dlaczego została policjantką. Zamiast tego poprosił, żeby go wysadziła przy „Ślusarzu” na Vibes gate. Zanim wysiadł, spytał jeszcze, czy zauważyła, że Klementsen nie wylał ani kropli z pełnej po brzegi filiżanki z kawą, którą trzymał podniesioną przez cały czas, gdy ona zadawała mu pytania. Beate nie zwróciła na to uwagi.
– Podoba ci się to miejsce? – spytała Anna, siadając na swoim krześle.
– No cóż. – Harry rozejrzał się dokoła. – Nie bardzo w moim typie.
– W moim też nie. – Anna sięgnęła po torebkę i wstała. – Idziemy do mnie.
– Właśnie