Spięła się na myśl o ciągłym uderzaniu w ukośną ścianę, o łamiących się przy tym kościach. Przerażało ją to. Pragnęła szybkiego końca.
Oparła dłonie o kamienne obramowanie otworu i bardziej się wychyliła, żeby lepiej widzieć. Obejrzała się również za siebie, upewniając się, że w pobliżu nikogo nie ma. Tak jak i mąż, nie chciała, żeby ktoś próbował ją powstrzymać. Ten rampart prowadził do enklawy Pierwszego Czarodzieja – mało komu wolno było tędy chodzić, więc było tu pusto. Strażnicy przy spiralnych schodach znali Magdę, złożyli jej szczere kondolencje i pozwolili wejść na górę.
Magda, patrząc w dół, starała się ocenić, jak daleko powinna się odbić, żeby nie uderzyć w mur. Chciała, żeby kres nastąpił, zanim zdąży poczuć ból. Szepty obiecywały, że jeśli się wybije wystarczająco daleko, będzie swobodnie spadać, aż uderzy w skały na dole, gdzie wszystko się w jednej chwili skończy.
Miała nadzieję, że Baraccusowi się to udało i że nie cierpiał.
Lecz on, spadając, musiał czuć inną udrękę. Cierpiał, wiedząc, że odrzuca życie i że ją traci. Wiedziała, że i ona pozna lęk towarzyszący kresowi życia.
Ale to się powinno prędko zakończyć, a potem – miała nadzieję – znajdzie się w objęciach dobrych duchów. I może znowu zobaczy, jak Baraccus się do niej uśmiecha. Miała nadzieję, że nie będzie na nią zły.
Ona nie gniewała się na niego za to, że odebrał sobie życie, bo znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że musiał mieć ważny powód, żeby to zrobić. Wiedziała, że podczas wojny bardzo wielu ludzi poświęciło życie, żeby inni mogli je zachować. Czynili to z miłości do innych. Wiedziała, że Baraccus oddałby życie wyłącznie z tak ważnej przyczyny. Jak mogłaby się na niego złościć za takie poświęcenie? Nie, nie potrafiła czuć gniewu.
Czuła jedynie przytłaczający smutek.
Magda zacisnęła dłonie na szorstkim kamieniu po obu stronach otworu. Słońce zachodziło, lecz kamień wciąż był ciepły. Otwór był dość szeroki dla kogoś jej rozmiarów, więc będzie się mogła odepchnąć.
Przed nią unosił się na prądzie wstępującym kruk; lśniące czarne pióra stroszył wiatr, czarne oczy obserwowały, jak Magda przygotowuje się do skoku.
Ugięła kolana, żeby wybić się poza ukos muru. Oszołomiona, miała uczucie, że tylko się sobie przygląda. Szepty ponaglały.
Serce jej waliło. Wzięła głęboki wdech, jeszcze bardziej ugięła kolana i zaczęła się kołysać, za każdym razem mocniej, prostowała się i przykucała, prostowała i przykucała, w przód i w tył, coraz dalej poza krawędź muru, coraz bliżej upadku, który zakończy jej udrękę – nabierała sił do ostatniego odepchnięcia.
W chwili narastającego zwątpienia usłyszała wewnętrzny głos szepczący, żeby się nie zastanawiała, tylko po prostu to zrobiła.
Wychylając się poza mur w ostatnim łuku przed skokiem, uświadomiła sobie w jednej krystalicznie jasnej chwili potworność tego, do czego się szykowała.
Zamierzała zakończyć życie, zakończyć je na zawsze, na wszystkie czasy. Zniknie to, kim była.
Głos stał się bardziej natarczywy, nakazywał, żeby nie myślała, żeby raz na zawsze zakończyła swoje cierpienie.
Dotarło do niej, jak dziwnie to brzmiało. Jak mogłaby nie myśleć? Myślenie nieodzownie towarzyszy każdej ważnej decyzji.
W lodowatym błysku zrozumienia – na przekór szeptom – uświadomiła sobie, jaki straszny błąd popełnia.
Było tak, jakby od wiadomości o śmierci męża niosła ją potężna fala emocji, ponaglał wewnętrzny głos – nakłaniając do jedynego czynu, który mógłby zakończyć udrękę. Dopiero teraz sobie uświadomiła, że tego nie przemyślała, że po prostu pozwoliła się doprowadzić do tego miejsca, w którym teraz stoi.
Nie poświęcała się z miłości. Nie oddawała życia za coś, w co wierzyła, nie ofiarowywała go za coś cennego, jak to zrobił – o czym wiedziała – Baraccus. Wyrzekała się go na darmo. Po prostu poddawała się słabości.
Bezmyślnie odrzucała wszystko, w co wierzyła, wszystko, o co walczyła. Ileż to razy stawała przed radą, żeby przemawiać w imieniu tych, którzy sami nie mogli mówić za siebie? Ileż to razy podkreślała wartość ich życia, wartość każdego życia?
Czyż jej życie nie jest równie ważne? Czyż należy je tak nierozsądnie i niemądrze odrzucać? Czyż nie powinna walczyć o swoje prawo do życia, tak jak walczyła o prawa innych?
Przypomniała sobie, jak mówiła Tilly, że każde życie jest bezcenne. To jest jej jedyne życie i – pomimo przytłaczającej udręki – jest dla niej bezcenne. Przygnębiona i pełna żałości przestała to dostrzegać.
Uświadomiła też sobie – jakby wydobywając się z mgły – że działo się coś, co nie miało sensu. Że za wszystkim, co się stało, kryło się więcej, niż dostrzegała. Dlaczego Baraccus się zabił? Co nim kierowało? Kogo chronił? Za co oddał życie?
Nagle pożałowała, że chciała się zabić, że stoi na tym murze. Wydawało się jej teraz, że dotarła tutaj w jakimś oszołomieniu.
Choć ogromnie cierpiała, chciała żyć.
Lecz już poruszała się za szybko, żeby się zatrzymać, już leciała w pustkę.
ROZDZIAŁ 7
Magda rozpaczliwie wczepiła się palcami w kamień po bokach otworu, lecz to nie wystarczyło, żeby wyhamować impet. Wysuwała się przez otwór w blankach muru ku przerażającej przepaści, powstrzymując krzyk.
Kiedy się zsuwała z krawędzi, uderzył ją potężny podmuch wichru wiejącego w górę skalnej ściany – to trochę zrównoważyło jej ciężar, pomogło mocno stanąć na nogach. To popchnięcie przez wicher było akurat tym, czego potrzebowała, żeby nie wypaść poza krawędź muru.
Zaczęła się zsuwać ku Wieży, lewa dłoń puściła mur i Magda młóciła ramieniem, starając się zachować równowagę. Złapała się ściany po prawej i trafiła na spoinę kamiennych brył. Dzięki temu uchwyciła się na tyle mocno, że odzyskała równowagę i nie poleciała do tyłu. W końcu stanęła pewnie na nogach i głęboko westchnęła, wystraszona. Wiedziała, że chwilę potrwa, zanim jej serce się uspokoi.
Nagle miała jaśniejszy umysł niż przez cały dzień.
Żyła. Chciała żyć. Znienacka miała tysiące pytań i chciała odpowiedzi. Wczepiła się w kamień, żeby przypadkiem nie spaść – teraz już wiedziała, że nie chce się rzucić z muru.
I wtedy palcami wyczuła coś w spoinie pomiędzy kamiennymi blokami.
To nie było szorstkie jak kamień. Raczej gładkie.
Magda zmarszczyła brwi, patrząc w gasnącym świetle na spoinę pomiędzy masywnymi granitowymi blokami. Między ciemnymi, cętkowanymi głazami tkwiła złożona kartka.
Nie mogła pojąć, co tutaj robi ta kartka. To nie miało sensu. Kto wtykałby papier w spoinę na krawędzi muru? I po co?
Pochyliła