– Wciąż nie wiemy dokładnie, ile osób przyjedzie – podjął. – W Australii prezydentowi towarzyszyły dwa tysiące osób. W Kopenhadze tysiąc siedemset.
Wokół stołu rozległy się pomrukiwania.
– Ale doświadczenie mi podpowiada, że bardziej prawdopodobna jest liczba około siedmiuset.
Brandhaug powiedział to ze spokojem, przekonany, że jego „szacowanie” wkrótce się potwierdzi, gdyż godzinę wcześniej otrzymał faks z listą siedmiuset dwunastu nazwisk.
– Niektórzy z was zapewne zadają sobie pytanie, po cóż prezydentowi tylu ludzi podczas zaledwie dwudniowego spotkania na szczycie. Odpowiedź jest prosta. Mówimy o starej dobrej demonstracji siły. Siedemset osób, jeśli moje przewidywania nie są błędne, to dokładnie tyle, ile towarzyszyło cesarzowi Fryderykowi Trzeciemu w podróży do Rzymu w roku 1468, gdy postanowił wyjaśnić papieżowi, kto jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie.
Wokół stołu ponownie rozległy się śmiechy. Brandhaug puścił oko do Anne Størksen. Znalazł tę informację w „Aftenposten”. Teraz złożył dłonie.
– Nie muszę wam tłumaczyć, jak krótkim czasem dysponujemy. Oznacza to, że będziemy się codziennie spotykać na zebraniach koordynacyjnych o dziesiątej rano w tej sali. Dopóki nie przestaniemy być odpowiedzialni za tych czterech chłopców, trzeba wypuścić z rąk wszystko inne, co w nich trzymacie. Zakaz urlopów i odbierania nadgodzin. I zwolnień lekarskich. Jakieś pytania, zanim przejdziemy dalej?
– No cóż, uważamy… – zaczął sekretarz stanu.
– Włącznie z depresją – przerwał mu Brandhaug, a Bjarne Møller mimowolnie wybuchnął krótkim śmiechem.
– No cóż, my… – znów bąknął sekretarz stanu.
– Bardzo proszę, Meirik! – zawołał Brandhaug.
– Słucham?
Szef POT, Kurt Meirik, podniósł łysą głowę i spojrzał na Brandhauga.
– Chciałeś coś powiedzieć na temat oceny zagrożenia dokonanej przez POT – przypomniał Brandhaug.
– Aha, o to chodzi – powiedział Meirik. – Mamy ze sobą kopie.
Meirik pochodził z Tromsø i posługiwał się dziwaczną, niekonsekwentną mieszaniną dialektu z regionu Troms i literacką wersją języka. Skinął głową siedzącej obok niego kobiecie. Brandhaug na chwilę zatrzymał na niej wzrok. Bez cienia makijażu, krótkie brązowe włosy miała obcięte prosto i spięte nietwarzową spinką, a jej kostium z niebieskiej wełny był wręcz nieciekawy. Jednak pomimo przesadnie skupionej miny, jaką często widywał u pracujących zawodowo kobiet, obawiających się, że nie zostaną potraktowane dostatecznie poważnie, spodobało mu się to, co zobaczył. Miała piwne łagodne oczy, a mocno zarysowane kości policzkowe przydawały jej arystokratycznej, wręcz nienorweskiej urody. Widywał ją już wcześniej, ale teraz zmieniła uczesanie. Jak ona ma na imię? Jakoś biblijnie – Rakel? Może właśnie się rozwiodła? Mogła świadczyć o tym nowa fryzura. Pochyliła się nad męską aktówką stojącą między nią a Meirikiem, a wzrok Brandhauga automatycznie powędrował do wycięcia bluzki. Okazała się jednak zapięta zbyt wysoko, by pokazać mu coś interesującego. Czy miała dzieci w wieku szkolnym? Protestowałaby przeciwko przyjściu w ciągu dnia do położonego w centrum hotelu? Może podnieca ją władza?
– Przedstaw nam ustnie tylko krótkie streszczenie, Meirik – poprosił Brandhaug.
– Dobrze.
– Chciałem wcześniej powiedzieć dwa słowa – spróbował ponownie sekretarz stanu.
– Pozwolimy Meirikowi dokończyć, a potem będziesz mógł mówić, ile chcesz, dobrze, Bjørn?
Po raz pierwszy Brandhaug zwrócił się do niego po imieniu.
– POT ocenia, że zamachu lub podobnej sytuacji nie da się wykluczyć – powiedział Meirik.
Brandhaug uśmiechnął się. Kątem oka dostrzegł, że szefowa policji też rozchyla usta w uśmiechu. Bystra dziewczyna, z dyplomem prawa i nieskazitelnym przebiegiem służby w administracji. Może powinien któregoś wieczoru zaprosić ją z mężem do siebie na kolację, na pstrąga? Mieszkał z żoną w obszernej drewnianej willi położonej na granicy lasu, w Nordberg. Wystarczyło wyjść za garaż i już można było przypinać narty. Bernt Brandhaug kochał tę willę. Jego żona twierdziła, że jest za duża, że ciemne drewno budzi w niej lęk. Nie lubiła też lasu otaczającego dom. Tak, tak, trzeba ich zaprosić na kolację. Solidne drewno i pstrągi, które sam złowił. To będą odpowiednie sygnały.
– Pozwolę sobie wam przypomnieć – ciągnął Meirik – że czterech prezydentów Ameryki zginęło w wyniku zamachu. Abraham Lincoln w 1865, James Garfield w 1881, John F. Kennedy w 1963 i… – obrócił się w stronę swej asystentki o mocno zarysowanych kościach policzkowych, która podpowiedziała mu nazwisko ruchem warg. – A tak, William McKinley. W…
– 1901 – dokończył Brandhaug, uśmiechnął się ciepło i zerknął na zegarek.
– No właśnie. Ale przez te lata prób zamachów było o wiele więcej. Zarówno Harry’emu Trumanowi, Geraldowi Fordowi, jak i Ronaldowi Reaganowi groził atak podczas sprawowania urzędu.
Brandhaug chrząknął.
– Zapominasz, że również do obecnego prezydenta strzelano kilka lat temu. A przynajmniej ostrzelano jego dom.
– Zgadza się. Jednak tego typu incydentów nie bierzemy pod uwagę, byłoby ich zbyt dużo. Ośmielę się stwierdzić, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat każdy urzędujący prezydent Ameryki był narażony na co najmniej dziesięć zamachów, które zostały ujawnione, a sprawcy ujęci, przy czym sprawa nie przedostawała się do mediów.
– Dlaczego?
Szefowi wydziału policji, Bjarnemu Møllerowi, zdawało się, że to pytanie pojawiło się tylko w jego myślach, i słysząc własny głos, zdziwił się tak samo jak pozostali. Przełknął ślinę, gdy zauważył, że wszystkie głowy odwracają się w jego stronę, i usiłował nie spuszczać wzroku z Meirika, lecz nie wytrzymał. Spojrzenie przeskoczyło na Brandhauga. Minister mrugnął uspokajająco.
– No tak, jak wiecie, ujawnione próby zamachów zwykle utrzymuje się w tajemnicy – powiedział Meirik i zdjął okulary. Przypominały okulary Horsta Tapperta, ten typ, który tak lubią katalogi sprzedaży wysyłkowej, ciemniejące, gdy się wychodzi na słońce.
– Ponieważ zamachy stały się co najmniej równie zaraźliwe jak samobójstwa. A poza tym my, ludzie z branży, nie chcemy ujawniać naszych metod pracy.
– Jakie plany bezpieczeństwa opracowano? – przerwał mu sekretarz stanu.
Towarzyszka Meirika podała mu kartkę. Włożył okulary i zaczął czytać:
– W czwartek przyjeżdża ośmiu ludzi z Secret Service. Zaczniemy wtedy oglądać hotele, trasy przejazdu, sprawdzać pod względem bezpieczeństwa wszystkich, którzy będą przebywać w pobliżu prezydenta, i szkolić norweskich policjantów włączonych do akcji. Zamierzamy wezwać posiłki z rejonu Romerike i Asker og Bærum.
– A oni będą wykorzystywani do…? – spytał sekretarz stanu.
– Głównie do pilnowania. Terenów