Buer z powrotem włożył okulary, podniósł jakąś kartkę, jakby właśnie na niej wypisane było słowo, które zamierzał wypowiedzieć, chrząknął i oznajmił:
– Umierasz.
Stary człowiek wolałby, aby doktor powiedział „pan”.
Przystanął przy skupisku ludzi, słysząc brzdąkanie na gitarze i czyjś głos śpiewający piosenkę, która z pewnością była stara dla wszystkich oprócz niego. Słyszał ją już wcześniej, pewnie ćwierć wieku temu, ale wydawało mu się, że to było zaledwie wczoraj. Tak się działo ze wszystkim, im głębiej coś tkwiło w przeszłości, tym było mu bliższe i wyraźniejsze. Przypominał sobie rzeczy, których nie pamiętał od lat, być może nigdy. To, o czym wcześniej musiał czytać w swoich dziennikach z czasów wojny, teraz rozgrywało się jak film, gdy tylko zamknął oczy.
– Prawdopodobnie został ci przynajmniej jeszcze rok.
Jedna wiosna i jedno lato. Dostrzegał każdy żółknący liść na drzewach w Parku Studenckim, jak gdyby włożył nowe mocniejsze okulary. Te same drzewa rosły tu w roku 1945. A może nie? Nie były tak wyraźne tamtego dnia. Nic nie było takie wyraźne. Uśmiechnięte twarze, wściekłe twarze, wołania, które ledwie do niego docierały, trzaskanie drzwiczek samochodów. Może miał łzy w oczach, bo gdy wspominał flagi, z którymi ludzie biegali po ulicach, rozmywały się w czerwieni. I te krzyki: „Następca tronu wrócił!”.
Ruszył w górę wzniesienia pod Zamkiem, gdzie zebrało się sporo ludzi, chcących obejrzeć zmianę warty. Echo rozkazów gwardzisty i ostrego stukotu kolb karabinów i obcasów odbiło się od bladożółtej fasady Zamku. Zaszumiały kamery wideo, wychwycił kilka niemieckich słów. Para obejmujących się młodych Japończyków z rozbawieniem obserwowała przedstawienie. Zamknął oczy, usiłując wyczuć zapach mundurów i smaru do czyszczenia broni. Bzdura. Nic tu nie miało zapachu jego wojny.
Znów otworzył oczy. Co oni wiedzieli, ci ubrani na czarno chłopcy, te żołnierzyki, paradne figurki monarchii demokratycznej, wykonujący symboliczne czynności, na których zrozumienie byli zbyt niewinni i zbyt młodzi, by coś przy tym poczuć. Znów pomyślał o tamtym dniu, o młodych Norwegach przebranych za żołnierzy, czy też za szwedzkich żołnierzy, jak ich nazywano, ponieważ w Szwecji się kształcili. W jego oczach byli żołnierzykami-zabawkami. Nie wiedzieli, jak nosić mundur, a już na pewno nie mieli pojęcia, jak się obchodzić z jeńcem wojennym. Byli wystraszeni i brutalni, w ustach trzymali niedopałki, czapki nosili nasadzone nonszalancko na bakier. Ściskali swoją świeżo zdobytą broń i usiłowali przezwyciężyć strach, wbijając aresztantom kolbę karabinu w plecy.
„Faszystowskie świnie” – powtarzali, bijąc, jak gdyby pragnęli uzyskać natychmiastowe rozgrzeszenie.
Odetchnął głęboko, by poczuć smak ciepłego jesiennego dnia. Ale w tej samej chwili pojawił się ból. Stary człowiek zrobił chwiejny krok w tył. Woda w płucach. Za dwanaście miesięcy, może wcześniej, wda się zapalenie i z ropy wydzieli się woda, która zbierze się w płucach. Podobno to najgorsze.
„Umierasz”.
Chwycił go kaszel, tak gwałtowny, że ci, którzy stali najbliżej, odruchowo się odsunęli.
4. MINISTERSTWO SPRAW ZAGRANICZNYCH, VICTORIA TERRASSE, 5 PAŹDZIERNIKA 1999
Minister Bernt Brandhaug maszerował korytarzem. Upłynęło trzydzieści sekund od momentu, gdy opuścił swój gabinet, a do chwili, gdy znajdzie się w sali konferencyjnej, miało upłynąć jeszcze czterdzieści pięć. Wyprostował ramiona obciągnięte marynarką, poczuł, jak się napina materiał, jak prężą się mięśnie pleców. Latissimus dorsi, muskulatura biegacza na nartach. Miał sześćdziesiąt lat, ale wyglądał najwyżej na pięćdziesiąt. Nie przejmował się za bardzo wyglądem, miał jednak świadomość, że dobrze się prezentuje. Nie musiał się przy tym zbytnio starać, oprócz treningu, który i tak uwielbiał, wystarczało parę wizyt w solarium zimą i regularne wyskubywanie pojedynczych siwych włosków z coraz bardziej krzaczastych brwi.
– Cześć, Lise! – zawołał, mijając kserokopiarkę. Stojąca przy niej młoda urzędniczka MSZ drgnęła przestraszona. Zdążyła jedynie posłać mu blady uśmiech, nim zniknął za kolejnym rogiem. Lise była świeżo upieczoną prawniczką, córką jego kolegi ze studiów. Zaczęła tu pracować zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Od samego początku czuła, że minister spraw zagranicznych, najwyższy urzędnik tego biura, wiedział, kim ona jest. Czy mógłby ją mieć? Prawdopodobnie tak. Ale to nie jest konieczne.
Usłyszał szum głosów, jeszcze zanim dotarł do otwartych drzwi. Spojrzał na zegarek. Siedemdziesiąt pięć sekund. Wszedł do sali konferencyjnej, obrzucił ją prędkim spojrzeniem i stwierdził, że na miejscu są przedstawiciele wszystkich wezwanych instancji.
– Aha, więc to pan jest Bjarne Møller – zawołał, uśmiechając się szeroko. Przez stół wyciągnął rękę do wysokiego chudego człowieka, który siedział obok Anne Størksen, komendantki okręgowej policji.
– Pan jest NWP, prawda, Møller? Słyszałem, że bierze pan udział w biegu narciarskim w Holmenkollen, w etapie „Przez góry i doliny”.
To była jedna ze sztuczek Brandhauga, zdobycie odrobiny informacji o osobach, z którymi miał się spotkać po raz pierwszy. Zawsze szukał czegoś, czego nie dałoby się znaleźć w ich życiorysie. To odbierało im pewność siebie. Szczególnie zadowolony był z użycia określenia „NWP”, wewnętrznego skrótu oznaczającego naczelnika wydziału policji. Usiadł, mrugnął do swego starego przyjaciela, Kurta Meirika, szefa POT1 i przyjrzał się pozostałym zgromadzonym wokół stołu.
Wciąż nikt nie wiedział, kto obejmie prowadzenie zebrania, skoro było to spotkanie przynajmniej teoretycznie równorzędnych przedstawicieli Kancelarii Premiera, Komendy Okręgowej Policji w Oslo, Wojskowych Służb Wywiadowczych, Specjalnej Jednostki Antyterrorystycznej i jego własnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Zwołała je Kancelaria Premiera, nie było jednak żadnych wątpliwości, że to Komenda Okręgowa Policji w Oslo w osobie pani komendant Anne Størksen oraz POT reprezentowany przez Kurta Meirika poniosą odpowiedzialność operacyjną, gdy przyjdzie na to pora. Sekretarz stanu z Kancelarii Premiera sprawiał wrażenie chętnego do objęcia przewodnictwa.
Brandhaug zamknął oczy i słuchał.
Rozmowy z rodzaju „Dziękuję za ostatnie spotkanie” urwały się, szum głosów powoli cichł, zaszurała noga jakiegoś krzesła. Jeszcze nie. Zaszeleściły kartki, zaklikały długopisy. Na ważnych spotkaniach, takich jak to, większości szefów towarzyszyli asystenci, aby było kogo obwiniać, gdyby coś poszło nie tak. Rozległo się czyjeś chrząknięcie, ale dobiegło z niewłaściwego końca pomieszczenia, a poza tym zabrzmiało inaczej niż zapowiedź zabrania głosu. Ktoś inny już głośno nabierał powietrza.
– No to zaczynamy – oświadczył Bernt Brandhaug i otworzył oczy.
Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. Powtarzało się to za każdym razem. Czyjeś półotwarte usta, tym razem sekretarza stanu, krzywy uśmiech pani Størksen, świadczący o tym, że zrozumiała, co się dzieje, a poza tym puste twarze wpatrzone w niego, nieświadome, że bitwa już jest wygrana.
– Witam na pierwszym zebraniu koordynacyjnym. Naszym zadaniem jest przyjęcie i wyprawienie z Norwegii czterech spośród najważniejszych ludzi na świecie