– Nicht schiessen, bitte!
Gudbrand odwrócił się i tuż nad sobą zobaczył rosyjską czapkę od munduru, a pod nią rumianą twarz, uśmiechającą się do niego znad brzegu okopu. Mężczyzna zeskoczył i wylądował na lodzie zgrabnym telemarkiem.
– Daniel! – krzyknął Gudbrand.
– Hej! – przyjaciel uchylił czapki. – Dobryj wieczer.
Koledzy skamienieli, nie mogąc oderwać od niego oczu.
– Wiesz co, Edvard? – zawołał Daniel. – Powinieneś objechać tych naszych Holendrów. Ich stanowiska nasłuchu dzieli co najmniej pięćdziesiąt metrów.
Mosken stał w milczeniu, zdumiony tak samo jak pozostali.
– Pogrzebałeś tego Rosjanina, Danielu? – Gudbrandowi z podniecenia aż błyszczała twarz.
– Czy go pogrzebałem? Odmówiłem nawet „Ojcze nasz” i zaśpiewałem mu. Przygłuchliście? Jestem pewien, że słychać mnie było po drugiej stronie.
Podskoczył, wspiął się na krawędź okopu, usiadł na nim i podniósłszy ręce do góry, mocnym głębokim głosem zaczął śpiewać:
– Bóg jest naszą mocną twierdzą…
Dopiero teraz rozległy się okrzyki radości, a Gudbrand śmiał się tak, że do oczu napłynęły mu łzy.
– Danielu, ty diable! – wykrzyknął Dale.
– Nie nazywajcie mnie już Danielem. Mówcie do mnie… – Daniel ściągnął z głowy rosyjską czapkę i odczytał napis na podszewce: – …Uriasz. Cholera, nawet umiał pisać! No nic, i tak był bolszewikiem.
Zeskoczył do okopu i rozejrzał się.
– Mam nadzieję, że żaden z was nie ma nic przeciwko porządnemu żydowskiemu imieniu.
Na moment zapadła cisza, a potem buchnął śmiech. Podchodzili kolejno, by poklepać Uriasza po plecach.
10. LENINGRAD, 31 GRUDNIA 1942
Na stanowisku cekaemu było zimno. Gudbrand włożył na siebie wszystko, co miał, a mimo to dzwonił zębami i stracił czucie w palcach u rąk i stóp. Najgorsze były nogi. Owinął stopy nowymi onucami, lecz niewiele to dało.
Wpatrywał się w ciemność. Tego wieczoru Ruscy rzadko się odzywali, pewnie świętowali nadejście Nowego Roku. Może jedli coś dobrego? Baraninę w kapuście. Albo wędzone żeberka baranie. Oczywiście wiedział, że Rosjanie nie mają mięsa, ale nie mógł się powstrzymać od myśli o jedzeniu. Oni też nie dostawali nic oprócz zwykłego chleba i zupy z soczewicy. Chleb miał wyraźnie zielonkawy odcień, ale do tego się przyzwyczaili. A kiedy już zapleśniał tak, że rozpadał się w palcach, gotowali z niego zupę.
– W Wigilię dostaliśmy przynajmniej po kiełbasce – westchnął.
– Pst! – uciszył go Daniel.
– Dzisiejszej nocy nikt tu nie przyjdzie, Danielu. Siedzą i zajadają medaliony z jelenia. Z gęstym jasnobrązowym sosem do dziczyzny i borówkami. A do tego ziemniaki, te najlepsze.
– Nie zaczynaj znów tej swojej gadki o jedzeniu. Bądź cicho i staraj się coś zobaczyć.
– Ja i tak nic nie widzę, Danielu. Dosłownie nic.
Skulili się, głowy trzymali nisko. Daniel był w rosyjskiej czapce. Stalowy hełm ze znaczkiem Waffen SS leżał obok. Gudbrand wiedział, dlaczego. Było coś w kształcie tego hełmu, co sprawiało, że lodowaty powiew wdzierał się nieustannie pod brzegiem z przodu i wywoływał nieprzerwany denerwujący szum we wnętrzu hełmu, szczególnie dokuczliwy, gdy się siedziało na stanowisku nasłuchu.
– A co jest z twoim wzrokiem? – spytał Daniel.
– Nic. Po prostu trochę źle widzę po ciemku.
– I to wszystko?
– No i jestem częściowo daltonistą.
– Częściowo?
– Nie odróżniam czerwonego i zielonego. Kolory trochę mi się ze sobą zlewają. Na przykład kiedy chodziliśmy do lasu zbierać borówki na sos do niedzielnej pieczeni, nie umiałem żadnej znaleźć.
– Mówiłem ci, żebyś przestał gadać o jedzeniu!
Umilkli. Z oddali dobiegał terkot karabinów maszynowych. Termometr wskazywał minus dwadzieścia pięć stopni. Ubiegłej zimy doświadczyli czterdziestopięciostopniowych mrozów przez kilka nocy z rzędu. Gudbrand pocieszał się, że wszy w takim zimnie są spokojniejsze, swędzenie poczuje dopiero wtedy, gdy zejdzie z warty i wsunie się pod koc. Te bestie lepiej jednak znosiły zimno niż on. Raz zrobił eksperyment, zostawił koszulkę na mrozie na trzy doby. Gdy zabierał ją do bunkra, była zamarznięta na kamień. Ale gdy lód roztopił się przy piecu, wróciło w nią życie. Robactwo zaczęło się na niej roić i Gudbrand, ogarnięty obrzydzeniem, wrzucił ją w ogień.
Daniel chrząknął.
– A jak jedliście tę pieczeń w niedzielę?
Gudbrand nie dał się długo prosić.
– Najpierw ojciec ją kroił z nabożeństwem, jak ksiądz, a my, dzieciaki, przyglądaliśmy mu się bez słowa. Potem matka kładła po dwa plastry na każdym talerzu i polewała je sosem tak gęstym, że musiała cały czas go mieszać, żeby całkiem nie stężał. A do tego cała góra świeżej, kruchej brukselki. Powinieneś włożyć hełm, Danielu. Pomyśl, a jak odłamek trafi cię w głowę?
– Tak, albo granat. Opowiadaj dalej.
Gudbrand zamknął oczy i uśmiechnął się.
– Na deser był kompot ze śliwek albo brownies. Tego nie jadło się wszędzie. Matka nauczyła się je robić w Brooklynie.
Daniel splunął w śnieg. Zimą warta zwykle trwała godzinę, ale Sindre Fauke i Hallgrim Dale leżeli złożeni gorączką, więc dowódca postanowił wydłużyć warty do dwóch godzin, dopóki wszyscy nie odzyskają sprawności.
Daniel położył rękę na ramieniu Gudbranda.
– Tęsknisz za domem, prawda? Za matką.
Gudbrand roześmiał się, splunął w śnieg w to samo miejsce co Daniel i spojrzał na zmrożone gwiazdy na niebie. Coś zaskrzypiało na śniegu i Daniel uniósł głowę.
– Lis – powiedział tylko.
To niewiarygodne, lecz nawet tutaj, gdzie każdy metr kwadratowy ziemi był zbombardowany, a miny leżały gęściej niż bruk na Karl Johans gate, wciąż można było spotkać zwierzęta. Wprawdzie niewiele, lecz widywali i zające, i lisy. Od czasu do czasu trafiały się też kuny. Oczywiście próbowali na nie polować, wszystko było mile widziane w kotle. Jednak po zastrzeleniu jednego z Niemców, który poszedł po ubitego zająca, dowództwo wbiło sobie do głowy, że Rosjanie wypuszczają zające w pobliże ich okopów, by ich zwabić na pas ziemi niczyjej. Tak jakby Rosjanie dobrowolnie zrezygnowali z zająca!
Gudbrand dotknął poranionych warg i spojrzał na zegarek. Do zmiany warty pozostała jeszcze godzina. Przypuszczał, że Sindre napchał sobie tytoniu w odbyt, by wywołać gorączkę. Można go było podejrzewać o coś takiego.
– Dlaczego wróciliście z Ameryki do kraju? – spytał Daniel.
– Krach na giełdzie. Ojciec stracił robotę w stoczni.
– Sam