Sięgnął po komórkę.
Zawahał się. W końcu odszukał numer Katrine Bratt. Zobaczył, że nie kontaktowali się od pół roku, kiedy przysłała mu SMS-a z życzeniami urodzinowymi. Odpowiedział: dziękuję. Małą literą i bez kropki. Katrine wiedziała, iż nie oznacza to wcale, że mu na niej nie zależy, tylko po prostu nie lubił długich SMS-ów.
Nie odebrała telefonu.
Kiedy zadzwonił pod jej wewnętrzny numer w Wydziale Zabójstw, odezwał się Magnus Skarre.
– No proszę. Harry Hole we własnej osobie. – Ironia była tak wyczuwalna, że Harry nie musiał się jej nawet doszukiwać. W Wydziale Zabójstw nigdy nie miał wielu fanów i Skarre też się do nich nie zaliczał. – Nie, nie widziałem dzisiaj Bratt. Właściwie to dziwne, zważywszy, że dopiero co została szefową, bo mamy cholernie dużo roboty.
– Mhm. Możesz przekazać, że dzwo…
– Raczej spróbuj sam jeszcze raz później, Hole. I bez tego jest tu czym się zajmować.
Harry się rozłączył. Zabębnił palcami o blat i spojrzał na plik prac studenckich leżących po jednej stronie biurka. I na plik zdjęć po drugiej. Pomyślał o porównaniu Bellmana do drapieżników. Lew? Czemu nie? Czytał, że lwy, które polują same, mają niską średnią osiągnięć, niekiedy zaledwie piętnaście procent. A kiedy zabijają dużą zdobycz, nie dają rady przegryźć jej gardła, tylko muszą ją udusić, zacisnąć szczęki i wstrzymać dopływ powietrza. A to może potrwać. W wypadku dużego zwierzęcia, na przykład bawołu, lew musi niekiedy godzinami dręczyć siebie i przeciwnika, a w końcu zrezygnować. To samo można powiedzieć o śledztwach w sprawach zabójstw. Ciężka praca i żadnej nagrody.
Obiecał Rakel, że już do tego nie wróci. Obiecał to samemu sobie.
Znów spojrzał na plik zdjęć. Na zdjęcie Elise Hermansen.
Nazwisko zapamiętał automatycznie. Tak samo jak szczegóły fotografii przedstawiającej ofiarę leżącą na łóżku. Ale nie chodziło o szczegóły. Chodziło o całość. A poza wszystkim tamtego wieczoru Rakel oglądała film pod tytułem Brudny szmal. Nie wyreżyserował go James Gray. Harry się pomylił. Piętnaście procent. Ale mimo wszystko.
Było coś w sposobie, w jaki leżała. W jaki została ułożona.
Zaaranżowanie. Niczym echo z zapomnianego snu. Wołanie w lesie. Głos mężczyzny, którego imienia starał się nie pamiętać. Tego, który się wywinął.
Przypomniał sobie teraz, co kiedyś przyszło mu do głowy. Że kiedy pękał, kiedy odkręcał butelkę i nalewał sobie pierwszego drinka, to wbrew temu, co sądził, wcale nie wtedy podejmował decyzję. Ta decyzja zapadała dużo wcześniej. Dalej była już tylko okazja, która się nadarzała. W jakimś momencie butelka stawała przed nim. Wtedy już na niego czekała. A on na nią. Reszta była kwestią wzajemnie przyciągających się ładunków, magnetyzmem, nieuchronnością praw fizyki.
Niech to szlag.
Poderwał się, chwycił skórzaną kurtkę i wymaszerował z pokoju.
Przejrzał się w lustrze, zobaczył, że kurtka leży jak powinna. Przeczytał opis po raz ostatni. Już jej nie lubił. „W” w imieniu, które należy pisać przez „v”, tak jak jego własne – samo to było powodem, by ją ukarać. Wolałby inną ofiarę, bardziej w jego guście. Taką jak Katrine Bratt. Ale decyzja została podjęta za niego. Czekała kobieta z literą „w” w imieniu.
Zapiął ostatni guzik kurtki.
Wyszedł.
8 PIĄTEK, W CIĄGU DNIA
– W jaki sposób Bellman zdołał cię namówić? – Gunnar Hagen stał przy oknie, zwrócony do Harry’ego plecami.
– No cóż – rozległ się charakterystyczny głos. – Złożył mi propozycję, której nie mogłem się oprzeć. – Głos miał w sobie więcej żwiru, niż kiedy Hagen słyszał go ostatnio, ale tę samą głębię i spokój. Hagen podsłuchał kiedyś jedną z podwładnych, która stwierdziła, że w Harrym jedyną piękną rzeczą jest jego głos.
– A jaka była ta propozycja?
– Pięćdziesiąt procent dodatku za nadgodziny i podwójne punkty do emerytury.
Naczelnik wydziału zaśmiał się krótko.
– I nie stawiasz żadnych warunków?
– Tylko takie, że sam dobiorę członków swojej grupy. Chcę jedynie trzy osoby.
Gunnar Hagen się odwrócił. Harry zapadł się w fotel przed biurkiem Hagena, długie nogi wyciągnął przed siebie. Na jego wąskiej twarzy pojawiło się więcej bruzd, a w gęstych krótkich jasnych włosach widać było ślady siwizny. Ale nie był już tak chudy jak wówczas, gdy Hagen widział go ostatnio. Białka otaczające niebieskie tęczówki nie stały się całkiem przejrzyste, ale nie miały też tak wyraźnej siateczki czerwonych żyłek, jak w najgorszych okresach.
– Nadal nie pijesz, Harry?
– Jestem suchy jak norweska studnia z ropą naftową, szefie.
– Hm. Masz świadomość, że norweskie studnie naftowe wcale nie wyschły? Po prostu zamknięto je w oczekiwaniu, aż ceny ropy znów pójdą w górę.
– Właśnie taki obraz usiłowałem przekazać.
Hagen pokręcił głową.
– A ja myślałem, że przez lata trochę wydoroślejesz, Harry.
– To rozczarowujące, prawda? Nie mądrzejemy, po prostu się starzejemy. Ciągle żadnych wieści od Katrine?
– Nic.
– Może zadzwonimy jeszcze raz.
– Hallstein! – dobiegło z salonu wołanie. – Dzieci chcą, żebyś jeszcze raz był wilkiem!
Znów gąski, gąski do domu. Hallstein Smith westchnął z rezygnacją, ale nie bez zadowolenia, po czym odłożył książkę The Miscellany of Sex Franceski Twinn na kuchenny stół. Owszem, czytanie o tym, że na Wyspach Trobrianda należących do Papui-Nowej Gwinei za wyraz namiętności uważano odgryzanie kobietom rzęs, było interesujące, ale nie znalazł tu nic, do czego powinien się odnieść w swojej pracy doktorskiej, a większą radość sprawiało mu sprawianie radości własnym dzieciom. Wprawdzie był zmęczony po poprzedniej rundzie, ale trudno, przecież urodziny są tylko raz w roku. To znaczy cztery razy, jeśli ma się czworo dzieci. Sześć, jeśli się uprą, by urządzać kinderbal również z okazji urodzin rodziców. Dwanaście, jeśli będzie się obchodzić również półrocznice. Szedł już do salonu, z którego dobiegało wyczekujące gęganie dzieciaków, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Hallstein Smith