Pani Skorek była popularna zwłaszcza wśród młodszych czarownic, ponieważ jeśli ktoś uprawiał czarownictwo w jej stylu, mógł nosić tyle biżuterii, że ledwie chodził. Babcia Weatherwax nigdzie nie była zbyt popularna…
… dopóki nie była potrzebna. Kiedy Śmierć stał nad kołyską albo kiedy w lesie obsunęła się siekiera i krew wsiąkała w mech, posyłało się kogoś do krzywej, samotnej chatki na polanie. Kiedy umierała wszelka nadzieja, wzywało się babcię Weatherwax, gdyż była najlepsza.
I zawsze przychodziła. Zawsze. Ale popularna? Nie. Potrzebować to nie to samo co lubić. Babcia Weatherwax była na te okazje, kiedy sprawy wyglądały poważnie.
Tiffany jednak ją lubiła na swój sposób. I sądziła, że babcia Weatherwax też ją lubi. Pozwalała Tiffany nazywać się babcią, choć wszystkie inne młode czarownice musiały się do niej zwracać „pani Weatherwax”. Czasami Tiffany miała wrażenie, że jeśli ktoś zachowywał się przyjaźnie w stosunku do babci Weatherwax, ona sprawdzała, jak przyjazny pozostanie. U babci Weatherwax wszystko było próbą.
– Ta nowa książka nazywa się „Pierwsze loty w czarownictwie” – mówiła dalej, bacznie obserwując starą czarownicę.
Babcia Weatherwax się uśmiechnęła. To znaczy kąciki jej ust uniosły się do góry.
– Ha! – powiedziała. – Mówiłam to już i powiem jeszcze raz: Nie można się z książek nauczyć czarownictwa. Letycja Skorek uważa, że można zostać czarownicą metodą chodzenia na zakupy. – Rzuciła Tiffany przenikliwe spojrzenie, jakby zastanawiała się nad decyzją. – A założę się, że tego nie potrafi – dodała w końcu.
Sięgnęła po swoją herbatę i objęła palcami filiżankę. Potem drugą ręką chwyciła dłoń Tiffany.
– Gotowa? – zapytała.
– Na co… – zaczęła Tiffany i nagle poczuła, że dłoń robi się gorąca. Ciepło płynęło w górę wzdłuż ramienia i rozgrzewało je aż do kości.
– Czujesz?
– Tak!
Ciepło odeszło. A babcia Weatherwax, wciąż obserwując twarz dziewczynki, przekręciła filiżankę dnem do góry.
Herbata wypadła i stuknęła o podłogę. Zamarzła w litą bryłę.
Tiffany miała już dość dużo lat, by nie spytać: Jak to zrobiłaś?”. Babcia Weatherwax nie odpowiadała na głupie pytania. Właściwie to nie odpowiadała na bardzo liczne pytania.
– Przemieściłaś ciepło. Zabrałaś je z herbaty i przepuściłaś przez siebie do mnie, tak?
– Tak, ale ono mnie nawet nie dotknęło – odparła tryumfalnie babcia. – Wszystko polega na równowadze, rozumiesz? Równowaga to sedno. Utrzymaj równowagę, a… – Urwała nagle. – Bujałaś się kiedyś na huśtawce? Jeden koniec się wznosi, drugi opada. Ale ten kawałek w środku, w samym środku, zawsze zostaje na miejscu. Górność i dolność przepływają przez niego. Nieważne, jak wysoko czy nisko znajdą się końce, on zachowuje równowagę. – Prychnęła. – Magia jest zwykle właśnie przemieszczaniem różnych rzeczy.
– Mogę się tego nauczyć?
– Tak przypuszczam. To nietrudne, jeśli już osiągniesz właściwy stan umysłu.
– Możesz mnie nauczyć?
– Właśnie to zrobiłam. Pokazałam ci.
– Nie, babciu. Pokazałaś mi właśnie, jak się to robi, a nie… jak się to robi.
– Nie mogę ci tego powiedzieć. Wiem, jak ja to robię. Jak ty to robisz, to inna kwestia. Musisz tylko osiągnąć właściwy stan umysłu.
– A jak to zrobić?
– Skąd mogę wiedzieć? To przecież twój umysł – rzuciła niechętnie babcia. – Nastaw imbryk. Moja herbata całkiem wystygła.
W jej głosie zabrzmiała nuta złośliwości, ale taka już była babcia. Wyznawała pogląd, że jeśli ktoś potrafi się uczyć, sam do wszystkiego dojdzie. Nie warto ludziom niczego ułatwiać. Życie nie jest łatwe, mawiała.
– I widzę, że dalej nosisz tę błyskotkę.
Babcia nie lubiła błyskotek. To słowo oznaczało cokolwiek metalowego, co nie miało na celu przytrzymywania, spinania albo mocowania. Należało do „zakupów”.
Tiffany dotknęła małego srebrnego konia, którego nosiła na szyi. Był malutki i prosty, ale wiele dla niej znaczył.
– Tak – potwierdziła spokojnie. – Dalej noszę.
– A co masz w koszyku? – zapytała nagle babcia, co było wyjątkową niegrzecznością. Koszyk Tiffany stał na stole. W środku był prezent, naturalnie. Wszyscy wiedzieli, że kiedy idzie się z wizytą, należy zabrać jakiś prezent, ale odwiedzana osoba powinna być zaskoczona, kiedy go dostaje. Powinna mówić coś w rodzaju „Och, naprawdę nie trzeba było”.
– Coś ci przyniosłam – powiedziała Tiffany, wieszając nad ogniem duży czarny czajnik.
– Nie masz żadnego powodu, żeby przynosić mi prezenty. Jestem tego pewna – oświadczyła babcia.
– No cóż… – mruknęła Tiffany i na tym poprzestała.
Usłyszała, jak babcia unosi pokrywkę kosza. W środku był kociak.
– Jej matką była Różyczka, kotka wdowy Cable – wyjaśniła Tiffany, by jakoś wypełnić ciszę.
– Nie trzeba było – burknęła babcia Weatherwax.
– To żaden kłopot. – Tiffany uśmiechnęła się do ognia.
– Nie chcę tu żadnych kotów.
– Będzie łapać myszy. – Tiffany nadal się nie odwracała.
– Nie mam tu myszy.
Nie mają co jeść, pomyślała Tiffany. A głośno powiedziała:
– Pani Skorek ma sześć czarnych kotów.
Biała kotka w koszyku pewnie patrzy na babcię Weatherwax z tą smutną, zaskoczoną miną wszystkich kociąt. Ty poddajesz mnie próbom, ja ciebie poddaję próbom, myślała dziewczyna.
– Nie mam pojęcia, co z nią zrobić. Będzie musiała spać w szopie dla kóz, to jasne.
Większość czarownic trzymała kozy.
Kotka otarła się o dłoń babci i zamiauczała.
Kiedy Tiffany wychodziła jakiś czas później, babcia Weatherwax pożegnała się z nią przy drzwiach i bardzo starannie zamknęła kociaka na zewnątrz.
Tiffany przeszła przez polanę do miejsca, gdzie uwiązała miotłę panny Spisek.
Nie wsiadła na nią jednak. Jeszcze nie. Ukryła się za ostrokrzewem i znieruchomiała tak, że już jej tam nie było, że wszystko w niej mówiło: nie ma mnie tu.
Każdy widział obrazy w chmurach albo w płomieniach. I wystarczy to odwrócić. Trzeba