Tiffany się odwróciła. Jeszcze zostały owce do ratowania.
Płaszcz jej ojca wylądował w zachłannych płomieniach, rozjarzył się na chwilę i rozpadł w szary popiół. Inni mężczyźni byli gotowi: gdy próbował skoczyć za płaszczem, chwycili go i odciągnęli, choć wyrywał się i krzyczał.
Krzemienne płytki bruku topiły się jak masło. Skwierczały przez chwilę, a potem zastygły.
Ogień zgasł.
Tiffany Obolała uniosła głowę i spojrzała w oczy zimistrza.
A z dachu wozowni odezwał się głos Ciut Groźnego Szpica.
– Ech, łojzicku.
* * *
Ale to się jeszcze nie zdarzyło. Może wcale się nie wydarzyć. Przyszłość zawsze jest trochę chwiejna. Dowolny drobiazg, jak upadek płatka śniegu albo upuszczenie niewłaściwego rodzaju łyżki, może pchnąć przyszłość na całkiem inną ścieżkę. Albo nie.
A wszystko to zaczęło się zeszłej jesieni, w dniu mającym w sobie kota.
Rozdział drugi
Panna Spisek
Oto Tiffany Obolała lecąca na miotle przez odległy o setki mil górski las. Leci tuż nad ziemią; to bardzo stara miotła, ma dwie dodatkowe małe miotełki umocowane z tyłu, jak kółka przy dziecięcym rowerku, by chronić przed wywrotkami. Należy do bardzo starej czarownicy, panny Spisek. Panna Spisek radzi sobie z lataniem jeszcze gorzej od Tiffany i ma sto trzynaście lat.
Tiffany jest o ponad sto lat młodsza, wyższa niż była jeszcze miesiąc temu i nie tak pewna czegokolwiek jak rok temu.
Uczy się, by zostać czarownicą. Czarownice zwykle ubierają się na czarno, ale o ile potrafi to stwierdzić, jedynym powodem dla ubierania się na czarno jest ten, że zawsze ubierały się na czarno. Nie uznaje tego za wystarczający argument, więc chętnie nosi zieleń lub błękit. Nie śmieje się z pogardą na widok strojności, gdyż nigdy jeszcze żadnej nie widziała.
Nie można jednak uciec od spiczastego kapelusza. W spiczastym kapeluszu nie ma nic magicznego prócz tego, że informuje, iż kobieta pod nim jest czarownicą. Ludzie zwracają uwagę na spiczasty kapelusz.
Jednakże trudno być czarownicą w wiosce, gdzie człowiek dorastał. Trudno być czarownicą w wiosce, gdzie ludzie znają człowieka jako córkę Joego Obolałego i widzieli, jak ojciec biegał w samej koszuli, kiedy miał dwa lata.
Wyjazd pomógł. Większość znanych Tiffany osób nie oddalała się o więcej niż dziesięć mil od miejsca, gdzie przyszły na świat, więc jeśli ktoś wyjeżdżał do tajemniczych obcych stron, sam stawał się trochę tajemniczy. Wracał trochę inny. A czarownica powinna być inna.
Czarownictwo okazało się głównie ciężką pracą, właściwie bez magii w stylu „zap! dzyń-dzyń-dzyń!”. Nie istniała żadna szkoła i nic właściwie nie przypominało lekcji. Ale próba samodzielnego opanowania czarownictwa nie należała do rozsądnych pomysłów, zwłaszcza dla kogoś, kto miał naturalny talent. Jeśli coś pomylił, mógł w ciągu tygodnia przejść od normalności do chichotu…
Kiedy się dobrze zastanowić, wszystko się sprowadzało do chichotu. Chociaż nikt nigdy o nim nie mówił. Czarownice wygłaszały tezy w rodzaju „Nigdy nie jesteś za stara, za chuda ani za pomarszczona”, ale o chichocie nie wspominały. Za to uważały na niego przez cały czas.
Popadnięcie w chichot było aż nazbyt łatwe. Większość czarownic żyła samotnie (z opcjonalnym kotem) i często całymi tygodniami nie widziały innego człowieka. Ludzie w czasach, kiedy nienawidzili czarownic, często oskarżali je, że rozmawiają z kotami. Oczywiście, że rozmawiały z kotami. Po trzech tygodniach bez inteligentnej konwersacji, która nie dotyczyłaby krów, człowiek rozmawiałby nawet ze ścianą… A to był pierwszy objaw chichotu.
„Chichot” dla czarownicy to coś więcej niż zwykły nieprzyjemny śmiech. Oznaczał, że jej umysł zerwał się z kotwicy. Oznaczał, że traci panowanie. Oznaczał, że samotność, ciężka praca, odpowiedzialność i problemy innych doprowadzają ją do szaleństwa, krok po kroku, każdy z nich tak mały, że ledwie zauważalny, aż w końcu uznawała za całkiem normalne, że nie warto się myć i można nosić na głowie kociołek. Oznaczał przekonanie, że z faktu, iż wie się więcej niż ktokolwiek inny we wsi, wynika, że jest się od nich lepszym. Oznaczał uznanie dobra i zła za zjawiska podlegające negocjacji. W rezultacie oznaczał „przejście w mrok”. To była zła droga. A na jej końcu czekały zatrute wrzeciona i chatki z piernika.
Od takich sytuacji chroniła tradycja składania wizyt. Czarownice ciągle odwiedzały inne czarownice, czasami pokonując znaczne odległości, by napić się herbaty i zjeść ciasteczko. W części chodziło o plotki, naturalnie, gdyż czarownice kochały plotki, zwłaszcza gdy były o wiele ciekawsze od prawdy. Ale przede wszystkim chodziło o to, by na siebie wzajemnie uważać.
Dzisiaj Tiffany składała wizytę babci Weatherwax, która w opinii większości czarownic (nie wyłączając samej babci) była najpotężniejszą czarownicą w górach. Oczywiście wszystko odbywało się niezwykle uprzejmie. Nikt nie pytał: „Nie dostajesz przypadkiem bzika?”, nikt nie zapewniał: „Ależ skąd, umysł mam ostry jak łyżka”. Nie musiały. Wiedziały, o co chodzi, więc rozmawiały o innych sprawach. Jednakże z babcią Weatherwax, kiedy nie była w nastroju, było to niezmiernie trudne.
Siedziała milcząca w swym fotelu na biegunach. Niektórzy są dobrzy w konwersacjach, ale babcia Weatherwax była dobra w milczeniu. Potrafiła siedzieć tak cicho i spokojnie, że aż zanikała. Człowiek zapominał, że tu jest. Pokój stawał się pusty.
To ludzi niepokoiło. Prawdopodobnie taki był cel. Ale Tiffany także nauczyła się milczenia – od babci Obolałej, swojej prawdziwej babci. A teraz dowiadywała się, że jeśli ktoś zachowuje absolutny spokój, staje się prawie niewidoczny.
Babcia Weatherwax była w tym ekspertem.
Tiffany nazywała to zaklęciem „nie ma mnie tutaj”, jeśli to było zaklęcie. Rozumowała tak: każdy ma w sobie coś, co mówi światu, że jest. Dlatego często daje się wyczuć, że ktoś stoi za plecami, nawet jeśli nie wydaje żadnego dźwięku. Odbiera się wtedy sygnał „jestem tu”.
U niektórych ten sygnał był bardzo mocny. Tacy ludzie zawsze pierwsi są obsługiwani w sklepach. Sygnał „jestemtu” babci Weatherwax odbijał się od gór, jeśli tego chciała; kiedy wchodziła do lasu, wilki i niedźwiedzie uciekały drugą stroną.
Ale mogła go wyłączyć.
I teraz właśnie to robiła. Tiffany musiała się koncentrować, by ją zauważyć. Większa część jej umysłu mówiła, że nie ma tu nikogo.
No dobrze, pomyślała; wystarczy już tego.
Zakaszlała. I nagle babcia Weatherwax zawsze tu była.
– Panna Spisek czuje się dobrze – oznajmiła Tiffany.
– Wspaniała kobieta – stwierdziła babcia.
– O tak. Chociaż ma swoje dziwne przyzwyczajenia.
– Cóż, żadna z nas nie jest doskonała.
– Wypróbowuje nowe oczy.
– Dobrze.
– To para kruków.
– Może tak będzie lepiej – uznała babcia.
– Lepiej niż z