– Bardzo przepraszam, mister Robertson, nie będziemy zamęczali pana na śmierć, ale ten pan jest bratem Inger Holter i chciałby obejrzeć jej pokój, jeśli to nie sprawi zbyt wielkiego kłopotu.
Zachowanie Robertsona odmieniło się radykalnie.
– Przepraszam, nie wiedziałem… Proszę wejść!
Otworzył drzwi i ruszył przodem po schodach na górę.
– No tak, nie wiedziałem nawet, że Inger miała brata, ale teraz, kiedy pan o tym wspomniał, oczywiście dostrzegam podobieństwo.
Za jego plecami Harry odwrócił się do Andrew i przewrócił oczami.
Pokoju Inger nikt nie sprzątnął. Wszędzie walały się ubrania, czasopisma, pełne popielniczki i puste butelki po winie.
– Hm. Policja prosiła, żebym na razie niczego nie ruszał.
– Rozumiemy.
– Ona po prostu pewnego wieczoru nie wróciła do domu. Zniknęła.
– Dziękujemy, mister Robertson, czytaliśmy zeznania.
– Mówiłem jej, że nie powinna wracać do domu wieczorem tą drogą przez Bridge Road i targ rybny. Ciemno tam, mnóstwo żółtków i czarnych… – Przerażony popatrzył na Kensingtona. – Przepraszam, nie chciałem…
– W porządku. Może pan teraz odejść, mister Robertson.
Robertson zszedł na dół, usłyszeli pobrzękiwanie butelek w kuchni.
W pokoju stało łóżko, kilka półek na książki i biurko. Harry rozejrzał się, próbując stworzyć sobie obraz Inger Holter. Wiktymologia: wczuć się w sytuację ofiary. Ledwie pamiętał z ekranu telewizyjnego tę niby-ostrą dziewczynę o niebieskich niewinnych oczach, pełną dobrej woli i młodzieńczego entuzjazmu.
W każdym razie nie zaliczała się do typu domatorek, które każdą wolną chwilę poświęcają swojemu gniazdku. Na ścianach nie było obrazów, wisiał tylko plakat z filmu Braveheart – Waleczne serce z Melem Gibsonem, który Harry zapamiętał jedynie dlatego, iż z niepojętych powodów zdobył Oscara za najlepszy film. No cóż, pomyślał. To znaczy, że miała marny gust, jeśli chodzi o filmy. I o mężczyzn. On sam zaliczał się do tych, którzy poczuli się osobiście dotknięci, kiedy Mad Max zrobił z siebie gwiazdę Hollywood.
Oprócz tego na ścianie wisiało zdjęcie Inger siedzącej na ławce razem z grupą długowłosych, brodatych młodych ludzi. W tle widać było kolorowe domki jak z westernu. Dziewczyna miała na sobie fioletową luźną sukienkę, jasne włosy zwisały płasko po obu stronach bladej, poważnej twarzy. Na kolanach młodego mężczyzny, którego trzymała za rękę, siedziało dziecko.
Na półce leżała paczka tytoniu papierosowego, kilka książek z dziedziny astrologii i topornie rzeźbiona drewniana maska z długim nosem zagiętym jak dziób. Harry odwrócił ją, na etykietce widniał napis: Made in Papua New Guinea.
Ubrania, które nie leżały na łóżku albo na podłodze, wisiały w niedużej szafie. Nie było ich zbyt wiele: kilka bawełnianych koszulek, zniszczony płaszcz i duży słomkowy kapelusz na półce.
Andrew z szuflady w biurku wyjął paczkę bibułek papierosowych.
– King Size Smoking Slim. Skręcała duże papierosy.
– Znaleźliście tu jakieś narkotyki? – spytał Harry.
Andrew pokręcił głową i wskazał na bibułki.
– Ale domyślam się, że gdybyśmy odkurzyli popielniczki, to odkrylibyśmy ślady konopi.
– A dlaczego tego nie zrobiono? Nie było tu techników?
– Po pierwsze, nie mamy powodów, żeby zakładać, że to miejsce zbrodni, po drugie, o palenie marihuany nie ma co robić krzyku. My tu w Nowej Południowej Walii mamy bardziej pragmatyczne podejście do marihuany niż w niektórych innych stanach Australii. Nie wykluczam, że to morderstwo może mieć związek z narkotykami, ale joint czy dwa w tych okolicznościach niewiele znaczą. Czy zażywała coś innego, nie wiemy z całą pewnością. W The Albury krąży sporo środków działających jak narkotyki, ale niezabronionych, i nikt z ludzi, z którymi rozmawialiśmy, o niczym nie wspominał. Nie znaleziono też śladów we krwi. W każdym razie nie brała twardych narkotyków, nie wykryliśmy żadnych ranek po ukłuciach. Mamy zresztą niezłe rozeznanie w środowisku.
Harry popatrzył na niego. Andrew chrząknął.
– Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. A tu jest coś, w czym, jak mówili, może mógłbyś nam pomóc.
To był list. Zaczynał się od słów „Kochana Elisabeth” i najwyraźniej nie został dokończony. Harry przeleciał go wzrokiem.
Tak, tak, u mnie wszystko w porządku, a co ważniejsze: zakochałam się! On jest oczywiście piękny jak młody bóg, ma długie kręcone brązowe włosy, mały nabity tyłeczek i spojrzenie, które powtarza to, co przed chwilą ci wyszeptał: że chce cię mieć teraz, od razu, za najbliższym węgłem, w toalecie, na stole, na podłodze, gdziekolwiek. Ma na imię Evans, 32 lata, był już (tak, tak!) wcześniej żonaty i ma ślicznego półtorarocznego synka, Tom-Toma. Akurat w tej chwili nie pracuje nigdzie na stałe, ale coś tam robi na własny rachunek.
Wiem, wiem, przeczuwasz kłopoty, ale obiecuję, że nie dam się porwać. Przynajmniej na razie.
Dość już o Evansie. Wciąż pracuję w The Albury. Jaś Fasola przestał zapraszać mnie na randki, odkąd Evans pewnego wieczoru zjawił się w barze, a to już w każdym razie pewien postęp, choć ciągle wodzi za mną tymi swoimi lepkimi oczami. Fuj! Właściwie zaczynam mieć dość tej pracy, ale muszę wytrzymać, dopóki nie przedłużę zezwolenia na pobyt. Rozmawiałam z Telewizją Norweską, planują kontynuację serii jesienią w przyszłym roku i będę mogła włączyć się w tę robotę, jeśli zechcę. Ach, te decyzje!
List kończył się w tym miejscu, bez podpisu czy daty.
W drodze do wyjścia Harry podał Robertsonowi rękę. Ten odpowiedział mu ukłonem i kondolencjami oraz oświadczeniem, że Inger była wspaniałą dziewczyną i fantastyczną lokatorką, ba! ozdobą całego domu, a może nawet całego sąsiedztwa. Cuchnął piwem i dykcję już miał niewyraźną. Kiedy przechodzili przez furtkę, z rabaty różanej dobiegło popiskiwanie. Wyjrzała para wystraszonych oczu.
Znaleźli stolik w ciasnej wietnamskiej restauracji w Darling Harbour. Siedzieli tu niemal wyłącznie Azjaci i wyraźnie było widać, że większość z nich to stali goście. Prowadzili z kelnerem rozmowy w niezrozumiałym języku tonem, który nieprzewidywalnie wznosił się i opadał.
– Zupełnie tak, jakby z przerwami wdychali hel, od czego głos się robi jak u Kaczora Donalda – stwierdził Harry.
– Nie lubisz Azjatów? – spytał Andrew.
Harry wzruszył ramionami.
– Czy lubię? Żadnego nie znam. Można powiedzieć, że nie mam żadnego powodu, żeby ich nie lubić. Wydają się uczciwi i pracowici. A ty?
– Do Australii przyjeżdża wielu Azjatów i nie wszystkim się to podoba. Ja nie mam nic przeciwko nikomu. Niech przyjeżdżają.
Harry miał wrażenie, że między wierszami usłyszał: „I tak już za późno. Mój naród i tak już