Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Paweł Jaszczuk
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Крутой детектив
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-65-1
Скачать книгу
w granatowym drelichu pedałował niespiesznie, co jakiś czas się oglądając, jakby chciał sprawdzić, czy audi za nim podąża. Niebawem z bocznej przesieki wyjechało dwóch młodzieńców na rowerach, którzy także ruszyli za autem. Ci z kolei mieli umocowane do ram rowerowych drągi, a może to były żelazne łomy.

      Stocki nie był w stanie rozpoznać w lusterku narzędzi. Spostrzegł za to, że chłopak w samochodzie spogląda nerwowo na jadących z tyłu rówieśników, jakby się ich lękał. Samochód z rowerową eskortą posuwał się ślimaczym tempem do osady. Przejechał przez groblę z przechyloną barierką betonową. Po prawej stronie mignęła żółta tablica z wypłowiałą nazwą wsi, z której można było odczytać tylko trzy ostatnie litery: YTY. Może Sądyty?

      Stockiemu obiła się o uszy nazwa średniowiecznej osady, leżącej niedaleko jego miasta, związana z wykonywaniem sądów na skazańcach. No, ale takie skojarzenie wydawało mu się w tym przypadku nieuprawnione.

      Kawalkada minęła krzyż przydrożny, pokryty srebrzystym porostem, obłożony u podstawy kamieniami zebranymi z pól. Na skrzyżowaniu belek przekrzywiony Chrystus prażył się na słońcu, pokazując zardzewiałą ręką na bezlitosne niebo. Za krucyfiksem droga opadała łagodnie w stronę malowniczej doliny. W oddali pokazały się parterowe zabudowania. Z kominów snuły się w niebo białe dymki, jak na obrazach Józefa Chełmońskiego. Drewniane chałupy zbliżały się do jadących. Widać też było kamienny kościół z zapadającym się dachem, na który machina kościelna poskąpiła pieniędzy. Byli ludzie w obejściach, a także porykujące bydło i piejące koguty. Osada przypominała Stockiemu zapomniany przez Boga skansen.

      Gdy samochód zajechał na owalny plac niedaleko gigantycznej lipy, antykwariusz zatrzymał wzrok na drewnianym podeście. Zastanawiał się, do czego może służyć podwyższenie obite ceratą. Zakładał, że do stawiania kanek z mlekiem, które odwozi się do skupu. Dywagacje przerwało pytanie chłopaka, chcącego się dowiedzieć, ile ma zapłacić za podwiezienie.

      – Nic. Cała przyjemność po mojej stronie – zaoponował Stocki, będąc już myślami gdzieś indziej.

      – Ale ja nie chcę być dłużny.

      – Nie ma o czym gadać – żachnął się antykwariusz.

      – Zapłacę! – upierał się młodzieniec.

      Dalszą wymianę zdań przerwało bicie dzwonu na wieży kościelnej, jakby na trwogę. Na ten ogłuszający sygnał z domów zaczęli się wysypywać starcy, kobiety i dzieci. Nie minęła minuta i plac, na którego środku stała lipa, zapełnił się ludźmi. Mieszkańcy ciasno otaczali samochód. Każdy chciał być bliżej i widzieć więcej.

      W tym samym momencie nadjechali dwaj rowerzyści z drągami. Pękaty młodzieniec w drelichu zsiadł z roweru i bezceremonialnie otworzył drzwiczki od strony pasażera.

      Stocki wyjął kluczyk i wysiadł z auta. Uśmiechał się przyjaźnie, ale wieśniacy mieli grobowe miny. Co więcej – jego pasażer gdzieś się ulotnił. Pojawił się po dłuższej chwili w towarzystwie kilku wyrostków. Słaniał się na nogach, z fioletowym siniakiem pod okiem i rozbitą wargą wyglądał, jakby zaliczył właśnie ciężki nokaut. Jego wykręcone na plecach ręce krępował powróz, a koszulkę plamiła krew.

      – Nie ma co się pierdolić! – przynaglał chudy starzec odziany w popielaty, wyświechtany garnitur. – Trza to zrobić raz-dwa.

      Stocki zamierzał przerwać niepokojący spektakl. Podniósł rękę, ale tłum napierał na niego, więc szedł bezwolnie w stronę lipy rzucającej cień na klepisko.

      – Już nie cwaniakujesz, bandyto?! A taki byłeś kiedyś chojrak! – wydarł się ktoś z tyłu.

      – Co teraz? – zapytała kobieta w mysim swetrze i czarnej spódnicy. – Mówcie, co teraz! Nie stójcie tak, błagam!

      – Jak to co? Trzeba z nim skończyć! – wyjaśnił starzec okryty postrzępioną kapotą, rozglądając się po zebranych, jakby szukał potwierdzenia.

      – Racja! – dodał ktoś.

      – Nie ma wyjścia! – przytaknęła niewiasta, prezentując szczerbaty uśmiech.

      – Czy ktoś chce być katem? Można się zgłaszać na ochotnika.

      Kulawy mężczyzna z różowym znamieniem na policzku rozglądał się wokół. Tłum milczał, nikt nie chciał się wyrywać, tylko jeden patrzył na drugiego.

      – Co jest! Nie ma teraz chętnych? – W głosie starca słychać było zdziwienie. – Tchórz was, kurwa, obleciał?

      – Jak nie ma chętnych, to katem może zostać kierowca! – oznajmiła niska i gruba kobieta, pokazując brudnym palcem na Stockiego.

      – Racja! Kat wcale nie musi być stąd! – poparł ją kulas. – Nikt nam wtedy nie zarzuci, że się mścimy.

      Nigdy, nawet w najczarniejszych snach, Piotr Stocki nie przypuszczał, że będzie odgrywać tak plugawą rolę. Kat. To trzyliterowe słówko przerażało go. Brzmiało, jakby ktoś spuścił ostrze gilotyny na obnażoną szyję albo brzeszczot noża zagłębiał się w ludzkie ciało z obrzydliwym mlaśnięciem.

      Był oszołomiony. Chciał zaprotestować, ale dostał kuksańca w bok i głos uwiązł mu w gardle. Piegowate bliźniaczki w chabrowych sukieneczkach, z mysimi kucykami, najpewniej poinstruowane przez dorosłych, przyniosły z domu dwa taborety. Wkrótce jeden znalazł się na środku podestu, drugi zaś ustawiono jako stopień ułatwiający wejście na drewniane podwyższenie pod drzewem.

      Wszystko działo się spontanicznie. Ktoś złapał skazańca pod ramiona, inny go pchnął, tak że chłopak znalazł się pod grubą gałęzią, niemal dotykając jej głową. Kilkanaście sekund wystarczyło. Sprytny podrostek przerzucił gruby sznur konopny nad gałęzią. Drugi pomógł mu i pętla znalazła się na szyi chłopaka.

      Stockiego dziwiło, dlaczego skazaniec nie ucieka i się nie szarpie, jakby się pogodził z losem. Dwaj młodzieńcy z drągami, strażnicy makabrycznej ceremonii, przywiązali wolny koniec liny do pnia i się odsunęli.

      – Rozstąpić się, psia krew! – zawołał siłacz o zajęczej wardze. – Każdy chce zobaczyć!

      – Właśnie. Przestańcie się pchać jak jakaś miejska hołota! – zapiszczała falsetem drobna kobieta.

      – Chodź tu, Jadźka! Dziś twój dzień! Czekałaś na to pięć lat i się wreszcie doczekałaś! – dodał mężczyzna w drelichu, który odstawił kosę.

      – Dzisiaj twój wielki dzień, Jadźka! – poparła go rozczochrana istota niewiadomej płci, nosząca wyszmelcowany fartuch. – Pan Bóg nierychliwy, ale, kurwa, sprawiedliwy.

      Po tych słowach tłum się rozstąpił. Przed szereg wystąpiła drobna kobieta o posiwiałych włosach upiętych w kok. Obciągnęła rękawy granatowego swetra i przygładziła stalową spódnicę, czując na sobie ludzkie spojrzenia. Na jej ustach pojawił się uśmiech zakłopotania. Zaplotła ręce na piersi i potarła palcem czubek nosa.

      – Nie pchać mi się, bladź jebana, każdy przecież zobaczy! – kulawy typ z różowym znamieniem rozdarł się groźnie i poprawił czapkę.

      Chłopak podciągnięty za ramiona stanął na stołku. Był zaskoczony i sparaliżowany ze strachu.

      – Zapytaj go, kacie, o ostatnie słowo! – poinstruował go z namaszczeniem starzec w garniturze.

      – Właśnie! Nie może sobie odejść bez ostatniego słowa. To będzie niehonorowo! – dorzucił ktoś z tyłu przemądrzale.

      – Jak mam go zapytać?

      – Zwyczajnie!