Niekiedy wyobrażał sobie, że przebrany w kosmiczny skafander podjeżdżał pod nią w specjalnym pojeździe. Wysiadał, machał ręką i sunął windą na sam szczyt. Potem zamykały się za nim hermetyczne drzwi i zaczynało się odliczanie czasu. Start wciskał go w fotel, trzęsły mu się ręce, a oczy zachodziły mgłą, gdy rakieta gnała w przestrzeń kosmiczną. Kiedy ucichł ogłuszający huk, podziwiał z wysoka niebieską planetę. Miał w oczach łzy, bo widział zło, które wyrządził Wiktorii i Lizie, i chciał być normalnym człowiekiem, a nie potworem. Marzył, by wrócić na ziemię odmieniony.
Boże, jak on uwielbiał ten film. Odnosił wrażenie, że on, skromny antykwariusz z prowincjonalnego miasta na północy kraju, był maszynistą w prawdziwym „loku”, że hamował ciężki skład i pilnował drzwi, by wypuścić i wpuścić pasażerów. Podczas jazdy obserwował szyny. Wypatrywał pęknięć, a może człowieka, który w desperacji położy głowę na torze, i czekał na niezawodną, toczącą się w jego stronę gilotynę.
Pamiętał, że jako dziecko przykładał ucho do szyny i nasłuchiwał przyjazdu pociągu. Łoskot i zgrzyt, zgrzyt i łoskot. Podniecało go narastające drganie i w ostatniej chwili odskakiwał, by stalowe koło nie obcięło mu głowy. Bywało też, że kładł na szynie aluminiowe pięćdziesiąt groszy, które zamieniało się po przejeździe ciężkiego składu w krążek wielkości pięciu złotych, tych z rybakiem ciągnącym sieć.
Po wyjeździe z sennego miasteczka trakcja elektryczna znikała. A jemu robiło się lżej na duszy, jakby wyrwał zakratowane okno z celi więziennej, w której przyszło mu siedzieć. Łyknął browaru i w tym momencie dostrzegł, jak Liza z Wiktorią wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Nie spodobało mu się to, ale był zbyt zajęty podróżą, żeby zwracać im uwagę.
Na dole ekranu migały cyferki zegara, od wyjazdu z Korsz upłynęło zaledwie pięć minut i wszystko mogło się jeszcze wydarzyć. Pociąg wyraźnie przyspieszył i lokomotywa spalinowa SU45-161, zwana pieszczotliwie „suką”, pokazała wreszcie, na co ją stać, wciskając się w klepsydrę torów, zbiegających się na horyzoncie.
On czekał na swoje sarny. Wkrótce pokazało się stadko. Dwa duże i trzy małe stworzenia skubały trawę przy niewielkim oczku wodnym porośniętym sitowiem i wcale się nie bały pociągu. Nie dawał mu tylko spokoju lis schowany za kopczykiem z kamieni polnych. Widział chytrego rudzielca, lecz Wiktoria z Lizą w ogóle nie zwracały na niego uwagi, kłapiąc głośno dziobami.
Zachował spokój anielski i kolejny raz wlał do gardła łyk bursztynowego napoju. Było mu dobrze. Mógłby zatrzymać obraz i cieszyć się widokiem płowych zwierząt, ale Wiktoria z pasierbicą nie znosiły przerw w podróży i gotowe były wrócić do swoich nudnych zajęć, więc wolał nie ryzykować.
Kiedyś było inaczej. Gdy łączyła ich jeszcze cienka nić porozumienia, a zło kryło się w najgłębszych zakamarkach jego duszy, przesiadali się w myślach do Białej lokomotywy. Pociąg gnał przez pola, a oni nucili piosenkę Steda2, który przechytrzył śmierć, wieszając się na sznurze:
Suniemy poprzez czarne łąki
Suniemy przez spalony las
Mijamy bram zwęglone szczątki
Płyniemy przez wspomnienia miast.
Zwykle zaczynała Liza, a on z Wiktorią kończył, bujając się na boki: Skąd wzięła się w krainie śmierci / Ta żywa zjawa istny cud.
No tak, ale to było okropnie dawno, a potem żadna z nich nie chciała już tego pamiętać, tylko odwalała zabawę. Ostatni raz, gdy dojeżdżali w trójkę do zapomnianych przez Boga Tołkin, Liza szepnęła coś macosze na ucho. Wyostrzył słuch. Gadała o szaleńcu, który uśmiercił w mieście kilkadziesiąt gołębi.
– Słyszałaś o tym?
– Nie, Lizo.
– Podobno ptaki okropnie się męczyły. Gdybym dorwała tego świra, który nadział gotowany groch haczykami, wyrwałabym mu, no wiesz co.
– To na pewno facet? – Wiktoria odłożyła pilniczek na stolik. – Może to jakaś pomylona kobieta?
– W każdym razie jeśli spotkałabym tę gadzinę na swojej drodze, pokazałabym jej, gdzie raki zimują.
– Ludzie często skrywają w sobie szaleństwo, Lizo – ciągnęła Wiktoria, gapiąc się na niego z prześmiewczym uśmieszkiem.
Przez chwilę milczały. Pociąg zostawił wymarłe Tołkiny i dwa tory złączyły się w jeden. Wjechali na nizinne łąki. Po obu stronach niewysokiego nasypu jaśniał rokitnik, a krępa sosna udawała piramidę egipską.
– Złapią go? – Liza wróciła do tematu.
– Może złapią, kochanie, ale… ojciec ci to chyba lepiej wytłumaczy.
– Co takiego? – rzucił zaciekawiony.
– To, że psychol bywa sprytniejszy od policji.
– Nie można tego całkiem wykluczyć – stwierdził obojętnym tonem, starając się zachować spokój.
– Niedoczekanie! To jakaś totalna masakra! – Liza wybuchła płaczem. – Życzę mu, żeby się smażył w piekle do końca życia! – wydarła się, po czym demonstracyjnie wybiegła z pokoju, a za nią Wiktoria, by ją pocieszyć.
7
Każde słowo z tej rozmowy wryło mu się w pamięć i uwierało go teraz jak gwóźdź w bucie. Zamyślony dojechał do ronda przy stacji benzynowej Shell, gdzie na parkingu stało kilka samochodów i kręcili się ludzie. Męczyło go pragnienie, ale nie chciał rzucać się w oczy. Wskazówka pokazywała, że w baku jest jeszcze dość paliwa, więc na placyku obsadzonym pąsowymi różami wybrał drugi zjazd.
Był rad, że przezornie nie wziął telefonu komórkowego, który pozwalałby go namierzyć. No, ale byli przecież świadkowie, i to wielu. Z pewnością wieśniacy zapamiętali jego wygląd, jak również jego samochód. Powinien się pozbyć grata i zmienić swój image, lecz co to da? Zagryzł wargę i przejechał suchym językiem po zębach.
Stopniowo się uspokajał, rozsądek brał górę nad emocjami. Wiedział, że strach jest złym doradcą. Podobne wątpliwości nieraz dopadały go w przeszłości, ale zawsze wychodził z kłopotów zwycięsko.
Z prawej strony mignęła mu zielona tablica szlakowa. Do celu zostało jeszcze dziesięć kilometrów. Powinien tam dotrzeć za około osiem minut, jeśli będzie jechał z tą samą prędkością. Osiem minut to mniej więcej trzy piosenki w radiu i będzie na miejscu.
Pogłośnił radio. Jakiś redaktorek muzyczny raczył go podkładem z telewizyjnego horroru. Dlaczego znowu wybrał ten idiotyczny kawałek Somebody Help Me? Nerwowo zmieniał stacje nadawcze, by usłyszeć reklamę środka na powstrzymanie biegunki. Wkurzony wyłączył odbiornik.
Wpatrywał się w drogę. Nagrzana jezdnia asfaltowa połyskiwała w oddali niczym rzeka. Wpłynął tą rzeką do miasteczka wciśniętego między dwa bagniste jeziora. Minął ratusz z dwiema dziewiętnastowiecznymi armatami przywiezionymi z belgijskiego Liège. Podobno po drugiej wojnie przez pomyłkę wycelowano je na wschód i były to jedyne armaty w kraju, które groziły wielkiemu Związkowi Radzieckiemu.
Za cmentarzem, przy zabytkowej wieży ciśnień,