Piotr Stocki przeczytał trzystronicowy dokument, łowiąc uchem ostatnie krople deszczu bębniące o parapet. Zawiadomienie brzmiało logicznie: dwudziestotrzyletnia Liza wyszła w poniedziałek z domu i dotąd nie wróciła. Piotr Stocki szukał jej wszędzie, ale bez efektu. Niektóre stwierdzenia w protokole wydawały się zbędne, ale nie zamierzał już niczego prostować.
Gliniarz zapisał o przyzwyczajeniach Lizy. Była punktualna jak rzadko kto. Wstawała niczym zaprogramowany robot za dziesięć szósta, bez budzika, i po kwadransie wychodziła do sklepiku osiedlowego, by kupić świeże rogaliki i gazety.
Stocki zatrzymał dla siebie, że siadała w fotelu i popijając herbatę z ulubionego zielonego kubeczka, szeleściła gazetami albo kartkowała książki przyniesione z antykwariatu, którymi zawalony był jej pokój. Ten widok go pokrzepiał. Pragnął, by w przyszłości, gdy już opadnie z sił, objęła po nim jego książkowe królestwo.
Z zamyślenia wyrwał go głos aspiranta.
– Wszystko w porządku?
– Pomijając nieistotne literówki – odparł antykwariusz sucho i złożył podpisy we wskazanych miejscach.
– Gdyby jeszcze pan sobie coś przypomniał, proszę się odezwać!
Mężczyzna odebrał z rąk stróża prawa szary kartonik z nazwiskiem, stopniem oraz numerem telefonu.
W drzwiach rzucił „Do widzenia” i wyszedł na rozgrzaną od słońca, rozkopaną ulicę.
2
Kałuże na placyku przy komendzie miejskiej zdążyły już wyschnąć i asfalt na chodniku znowu się topił, gdy Piotr Stocki wracał do antykwariatu wzdłuż rozrytej ulicy.
Jak okiem sięgnąć widać było roboty drogowe, ale nigdzie nie było pomarańczowych kamizelek! Prawdziwy księżycowy krajobraz, zżymał się, adresując swoje uwagi do urzędującego prezydenta, który zastąpił innego dżentelmena, gwałcącego ponoć urzędniczki, i którego sąd po dziesięciu latach uniewinnił od oskarżeń w grudniowy, pochmurny dzień. Pisemne uzasadnienie wyroku od kilku miesięcy czekało na wenę sędziowską.
Stocki zdradził aspirantowi tyle, ile chciał, chociaż umięśniony cwaniaczek ciągle go prowokował. Udał przed nim, że nie zna się na komputerze. Gdyby gliniarz zobaczył jego sprzęt, pewnie by się mocno zdziwił. Śmieszyły go naiwne wtrącenia: „To niezwykle interesujące, panie Piotrze. Sam się kiedyś zastanawiałem, czy nie studiować archiwistyki, ale tradycje rodzinne przeważyły”. Bzdurne metody śledcze, łaszenie się do podejrzanych, które policja w dumnym kraju nad Wisłą zmałpowała od cwanych Amerykanów. A przecież były rodzime, sprawdzone metody. Wystarczyło posadzić delikwenta na odwróconym taborecie albo przyciąć jaja szufladą, jak Julia Brystiger, uduchowiona komunistka, by zaczął cienko śpiewać.
Kryjąc czoło pod daszkiem kaszkietu, antykwariusz minął wycieczkę niemieckich turystów. Posiwiałe Marie, Clary i trzęsący się Hansy oraz Sebastiany pchali przed sobą balkoniki albo podpierali się na dzieciach lub wnukach. Gdzieś szli, czegoś w tym zrujnowanym przez Rosjan mieście szukali. Może wspomnień z młodości, a może śladów niemieckiego porządku w odebranych przez Słowian Vaterlandach i Heimatach? Szkoda tylko, że nie jego książek.
Stocki dotarł do placu Konsulatu i przed teatrem natknął się na grupkę wrzeszczących bab. Ubrane na czarno feministki maszerowały po przejściu dla pieszych wte i wewte. Towarzyszyły im dwie ekipy telewizyjne, strażnik miejski i cztery policjantki. Demonstrantki wykrzykiwały w rytm bębnów: „Przecinamy pępowinę, przecinamy pępowinę” albo „Mam cipkę, mam cipkę”. Jedna była straszniejsza od drugiej i na żadną Stocki nie zwróciłby uwagi, nawet gdyby mu tę cipkę zademonstrowała.
Przecisnął się na chama między protestującymi i po minucie stał pod dwupiętrową secesyjną kamienicą. Wystukał kod na tabliczce domofonu, a kiedy zamek ustąpił, pchnął kolanem drzwi w sraczkowatym kolorze.
Wbiegł na pierwsze piętro po lastrykowych schodach, podtrzymując się wyślizganej, drewnianej poręczy. Koszulka polo pod marynarką lepiła mu się do ciała, gdy otworzył drzwi. Nasłuchiwał.
Odpowiedziała mu cisza. Pierdolona cisza, która teraz wwiercała się w jego uszy i kazała znaleźć natychmiast jakieś zajęcie, by nie zwariować.
Niepotrzebnie się łudził. Miał nikłą nadzieję, że znowu usłyszy rozbrajający śmiech Lizy. Mimo że mu ostatnio dogryzała, gotów był jej wybaczyć, gdyby go wcześniej przeprosiła.
Stał na korytarzu i głośno wdychał powietrze. Wydawało mu się, że czuje delikatną mieszankę dezodorantu, potu i perfum, która przez lata wniknęła w firanki, meble tapicerowane i dywan, a teraz sączyła się niewidzialnymi strumykami do jego wrażliwego nosa.
Zdjął marynarkę i wszedł do łazienki, by oddać mocz, a potem starannie wymył ręce nad żeliwnym zlewem, gapiąc się w owalne lustro. Drażniło go własne odbicie. Patrzył na siebie ze wstrętem, jak po rachunku sumienia w konfesjonale. Odwrócił wzrok od impertynenta i chrząknął nerwowo.
Po pobycie na komendzie rozbolała go głowa. Ten neurotyczny ból w obszarze potylicy stawał się nie do zniesienia, lecz nie miał zamiaru truć się tabletkami ani iść do lekarza. Odkąd tylko pamiętał, brzydził się wizyt u doktorów i zwierzania się im ze swoich słabości. Odrzucała go ich pewność siebie i skrzypienie długopisu, gdy dopisywali ochoczo kolejny rozdział historii choroby.
Poczuł, jak kiszki grają mu marsza, więc zajrzał do kuchni. Otworzył chlebak i odkroił kromkę razowca. Potem sięgnął do lodówki po śledzie korzenne, które przyrządziła Liza. Zanurkował widelcem w słoiku i smakował rozpływające się w ustach dzwonka, doprawione pieprzem i pokrojoną w talarki cebulką, czując niewypowiedzianą rozkosz. Nikt na świecie nie potrafił tak zamarynować śledzi jak ta zarozumiała gówniara, która się na niego obraziła.
Piotr przełknął ostatni kęs, przejechał językiem po podniebieniu i zebrał ze stołu okruszki, które wysypał na parapet w kuchni. Potem śledził zza żaluzji nadlatujące ptaki. Przyfrunęły dwa mazurki, a za nimi modraszka, ale choć dokarmiał ją codziennie, dzisiaj mu nie dowierzała i odleciała. Pojawiły się za to nienażarte zasrańce dachowe i po minucie blaszany parapet był czysty, jakby go potraktował odkurzaczem.
Z ptaków najbardziej nie cierpiał gołębi i nic na to nie mógł poradzić. Każdy by je znienawidził, gdyby zobaczył to, co on, gdy był dzieckiem. Kto chciałby oglądać krwawe oczodoły, z których latające szczury wydziobały oczy? On właśnie to zobaczył. Był upalny czerwiec, gdy wspiął się po bambusowy latawiec, którego ogon zaplątał się w gałęzie klonu. Zajrzał do okna sąsiadki. Pani Jasia z pierwszego piętra siedziała w fotelu przy otwartym oknie z rozdziawioną buzią. Gołębie obsiadły jej głowę, jak w cyrku. Zawzięcie dziobały stare nieruchome ciało. Ohyda!
Odwdzięczył się im później za to, sypiąc za trzepakiem groch gotowany nadziewany malutkimi haczykami na ryby. Nie miał skrupułów, każdy na jego miejscu by tak zrobił.
Wszedł do pokoju córki, jak to czynił nieraz pod jej nieobecność. Odsunął drzwi szafy. Na drewnianych wieszakach wisiały bluzki, spodnie, żakiety i sukienki, a na samym brzegu biały jak śnieg fartuch pielęgniarski z wyszytymi czerwoną nitką inicjałami L.S., przesiąknięty zapachem szpitalnym.
Zerwał go, zwinął w kłębek i wcisnął do torby foliowej, leżącej na podłodze. Potem wyjął walizkę i upchnął w niej obcisłe spodnie, biustonosze oraz bluzki z dekoltem w szpic.
Żadnych wspomnień. Uciekłaś ode mnie, Strzygo, teraz ja na zawsze wymażę cię z pamięci, pomstował