– Proszę. Powiedz mi, który.
– Mohammed Khan.
– A pozostali? Peter Cross? Freddy Laing?
Kiedy spuszcza wzrok, łzy napływają mi do oczu. Nie. Nie. Proszę. Proszę, niech oni… proszę…
Becca bierze mnie za rękę i mocno ściska.
– Tak mi przykro, Anno. Robiliśmy, co w naszej mocy.
Rozdział 4
Umysł Mohammeda jest szary i mętny, jak gdyby jego żyły i naczynia włosowate nie przewodziły środków przeciwbólowych, lecz gęstą, ciemną mgłę. Mohammed lubi tę mgłę, bo nie tylko uśmierza ból w jego ciele, ale też wprawia w otępienie mózg. Za każdym razem, gdy próbuje uczepić się jakiegoś uczucia – złości, żalu, strachu – te odpływają w oparach mgły. Jako nastolatek zmagający się z burzą hormonów i widmem egzaminów, spoglądał tęsknie na swojego psa, Sonica, który leżał skulony na podłodze obok biurka, i żałował, że nie mogą zamienić się miejscami. Zastanawiał się, jak by to było być psem, znajdować przyjemność w zwykłych rzeczach – jedzeniu, zabawie, czułości – i nie nabijać sobie głowy myśleniem o przyszłości, śmierci, naturze nieskończonego wszechświata, globalnym ociepleniu, wojnach i chorobach. Psu niewiele potrzeba do szczęścia – wystarczyło bieganie po dworze, ganianie za piłką i drapanie się za uszami. A jemu? Musiał mieć towarzystwo kumpli, przesiadywać do późna, oglądać filmy, grać na PlayStation. Psy żyły chwilą – on nie. Uczył się do egzaminów, których wyniki miały zaważyć na jego przyszłości.
Teraz czuje się trochę jak Sonic. Leży i nie myśli, tylko czeka, chociaż sam właściwie nie wie, na co. Dostrzega kątem oka ruch i odwraca głowę. Nie rozpoznaje stojącego w drzwiach niskiego mężczyzny w średnim wieku i garniturze, ale przygląda mu się i zauważa, jak tamten ściąga brwi i przebiega wzrokiem leżące na wznak ciała na metalowych szpitalnych łóżkach. To odwiedzający, który szuka kogoś bliskiego. Lekarze specjaliści wyglądają na pewnych siebie, kiedy wchodzą na oddział. W mglistych oparach myśli Mohammeda pojawiają się dwa nowe uczucia, które zamiast zniknąć, splatają się, wnikają w jego pierś i owijają wokół serca. Rozczarowanie i żal.
Odwraca głowę od drzwi i zamyka oczy, jednym uchem słuchając plaskania skórzanych podeszew na wyłożonej linoleum podłodze; ten dźwięk tak bardzo różni się od miękkich kroków pielęgniarek. Przybiera na sile, a zaraz potem słychać kaszlnięcie.
– Mohammed?
Mohammed otwiera oczy. Niski mężczyzna w garniturze stoi w nogach jego łóżka. Ręce trzyma w kieszeniach, a na jego twarzy malują się niepokój i determinacja. W wydatnym nosie i silnej szczęce jest coś znajomego, ale Mohammed jest zbyt zmęczony, by dociekać, co to takiego.
– Tak, to ja – mówi. – Kim pan jest?
– Mogę…? – Mężczyzna wskazuje stojące obok łóżka krzesło, a on, nie widząc powodu, dla którego miałby mu odmówić, kiwa głową.
– Steve – przedstawia się nieznajomy. Podciąga nogawkę spodni z grubego materiału i siada. Jest przysadzisty; bardziej umięśniony niż gruby, myśli z goryczą Mohammed i odruchowo zerka na własne nogi owinięte szpitalną kołdrą. – Steve Laing, ojciec Freddy’ego.
Mohammed patrzy na niego zdumionym wzrokiem. Przez parę sekund ma kompletny mętlik w głowie. Powiedzieli mu, że Freddy zginął w wypadku. Po co więc Steve Laing miałby przychodzić do szpitala? Chyba że… W jego sercu pojawia się promyk nadziei… Chyba że Freddy wcale nie zginął. Czy lekarze mogli się pomylić? Czy on mógł się pomylić? Może był zbyt otumaniony i źle zrozumiał słowa pielęgniarki. Może…
Nadzieja rozwiewa się, pozostawiając w piersi Mohammeda pustą rozpadlinę. Nikt się nie pomylił. Pamięta, jak płakał, kiedy się dowiedział. Przez długi czas nie mógł się uspokoić. Płakał nie tylko nad Freddym i Peterem, ale też nad sobą.
– Przyniosłem ci czasopisma – mówi Steve Laing. Sięga do torby i kładzie na stoliku stos magazynów filmowych i muzycznych, a także batonik Galaxy, paczkę skittlesów i żelki. – Czekoladki i takie tam.
– Dzięki.
Patrzą na siebie na tyle długo, że sytuacja robi się niezręczna. W końcu ojciec Freddy’ego spuszcza wzrok i opiera dłonie na kolanach.
– Dobrze cię widzieć w takim… – Kręci gwałtownie głową i spogląda na Mohammeda. – Nie, wybacz, stary. Mógłbym ci wciskać kit o tym, jak dobrze wyglądasz i tak dalej, ale to nie w moim stylu. Mówię, jak jest. Zresztą pewnie masz dość tego, że wszyscy chodzą wokół ciebie na paluszkach i powtarzają ci, żebyś myślał pozytywnie. – Milknie, lecz nie na tyle długo, by Mohammed zdążył cokolwiek powiedzieć. – Prawda jest taka, że to, co się stało z tobą, Peterem i moim Freddym, to pieprzona farsa. Tragedia. To nie powinno było się wydarzyć, Mo. Nie powinno się było, kurwa… – Odwraca głowę, gdy łzy napływają mu do oczu.
– Przykro mi – mówi Mohammed przez ściśnięte gardło. – W związku z Freddym. To był naprawdę świetny gość.
– To prawda. – Steve Laing ociera oczy wierzchem dłoni i patrzy na niego. Usta ma zaciśnięte.
– Ja…
Słowa więzną Mohammedowi w gardle. Chce powiedzieć ojcu Freddy’ego, że stara się nie myśleć o jego synu, bo za każdym razem, gdy wyobraża sobie jego śmierć i uświadamia sobie, że nigdy więcej go nie zobaczy, czuje się, jakby opuszczał własne ciało i wirował tysiąc kilometrów nad ziemią, niezwiązany z niczym ani z nikim, przestraszony i pozbawiony wszelkiej kontroli. To właśnie chce mu powiedzieć, ale tego nie zrobi. Bo nie mówi się takich rzeczy, zwłaszcza komuś, kogo dopiero poznałeś.
– Nawet nie wyobrażam sobie, jak musi być panu ciężko.
Steve Laing kiwa głową, ból w jego oczach przygasa. Rozmowa wróciła na bezpieczne tory, zwykłą niewinną wymianę uprzejmości.
– Chodzi o to, Mo… Przyszedłem tu po to, żeby zapytać cię, co właściwie się stało. Nie chodzi mi o szczegóły – dodaje pospiesznie, wyczuwając zakłopotanie młodego człowieka. – Nie chcę, żebyś opowiadał mi o wypadku. Nie, to byłoby okrutne, a ja nie jestem okrutny. Przeżyłeś to raz i nie ma potrzeby, żebyś przechodził przez to znowu. Chyba że… – Urywa.
Serce Mohammeda zamiera w piersi.
– Chyba że co?
– Chyba że będziesz świadkiem w sądzie, ale z tego, co powiedzieli mi twoi rodzice, raczej nie wyjdziesz stąd na czas. – Krzywi się. – Wybacz, stary. Nie chcę być nietaktowny.
– Rozmawiał pan z moimi rodzicami?
– Tak. Twój szef… Tim jakiśtam… skontaktował mnie z nimi. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
– Nie, oczywiście, że nie.
Po chwili milczenia, która zdaje się trwać całą wieczność, Steve odchrząkuje.
– Próbuję to zrozumieć, Mo. Próbuję pojąć, co się stało. Wiem, że policja prowadzi dochodzenie, ale to moje prywatne śledztwo, dla spokoju ducha.
– Oczywiście.
– Zacznijmy od Anny Willis. Co o niej myślisz?
Mohammed zamyka oczy na ułamek sekundy i zaraz je otwiera.
– Co pan chce o niej wiedzieć?
Steve unosi brwi.
– Wszystko.