Taksówka zbliżała się do University Place. Chip zastanawiał się, czy wrócić do baru i zwrócić pieniądze barmance, może nawet dać jej równą stówę, żeby wszystko było jak trzeba, może wziąć od niej adres, żeby napisać z Litwy. Już zamierzał wydać polecenie kierowcy, kiedy nagle w głowie zaświeciła mu się zupełnie nowa, jaskrawa myśl: „Ukradłem dziewięć dolców, no i cześć, miała pecha, i tyle”.
Oparł się wygodnie i sięgnął po butelkę.
Kiedy się zatrzymali, kierowca zamachał gwałtownie rękami na widok studolarowego banknotu, więc Gitanas wygrzebał drobniejsze pieniądze z kieszeni swojej czerwonej kurtki.
– Może przyjadę do ciebie do hotelu? – zaproponował Chip.
Gitanasa wyraźnie to rozbawiło.
– Żartujesz, prawda? Oczywiście ci ufam, ale jednak zaczekam tu na ciebie. Spakuj się spokojnie, nie zapomnij o ciepłym palcie i czapce. O garniturach i krawatach też. Pamiętaj, że teraz jesteś finansistą.
Portier Zoroaster znikł bez śladu, więc Chip musiał posłużyć się własnym kluczem. W windzie oddychał głęboko, próbując zapanować nad podnieceniem. Nie bał się, czuł się szlachetny, był gotów uściskać ojca.
Ale zastał puste mieszkanie. Rodzina wyszła najwyżej kilka minut temu; w powietrzu czuł jeszcze ciepło ciał, zapach perfum Enid oraz bardziej łazienkową woń starości. W kuchni panował wręcz nieprawdopodobny porządek, w pokoju dopiero teraz dało się dostrzec ślady wczorajszego pospiesznego sprzątania. Z półek znikły książki, Julia zabrała z łazienki swoje szampony i suszarkę, a on był bardziej pijany, niż przypuszczał. Nie zostawili mu żadnej informacji, żadnego listu. Na stole stał wazon ze słonecznikami i talerz z kawałkiem ciasta. Powinien się pakować, lecz wszystko dokoła i wewnątrz niego wydało mu się nagle tak dziwne, że przez jakiś czas mógł tylko stać i patrzeć. Na liściach słoneczników widniały ciemne plamy, kwiaty były wielkości i grubości dłoni, ciężkie i mięsiste. Pośrodku każdego z nich widniał jasny guzik otoczony ciemną aureolą. Przez głowę Chipa przemknęła myśl, że Natura nie mogła stworzyć lepszej wskazówki dla owadów poszukujących smakowitego kwiatowego pyłku. Kiedy dotknął czubkami palców aksamitnej brązowej powierzchni, jego ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy.
Taksówka z trojgiem Lambertów dotarła na nabrzeże, przy którym stał ogromny wycieczkowiec „Gunnar Myrdal”, zasłaniając białym kadłubem rzekę, New Jersey i połowę nieba. Przy bramce zgromadził się spory tłum złożony głównie ze starych ludzi, nieco dalej utworzyła się długa kolejka. Było coś niesamowitego w tej zdeterminowanej migracji, wyćwiczona uprzejmość ubranego na biało personelu mroziła krew w żyłach. Deszcz przestał padać, w powłoce chmur pojawiły się szczeliny i pęknięcia, ale dzień i tak był już zmarnowany. Na nabrzeżu panowała niezwykła cisza. Tak mogłaby wyglądać o zmierzchu kolejka dusz czekających na brzegu Styksu.
Denise zapłaciła taksówkarzowi i przekazała torby bagażowym.
– Dokąd teraz pojedziesz? – zapytała Enid.
– Z powrotem do pracy, do Filadelfii.
– Pięknie wyglądasz. Dobrze ci w tej fryzurze.
Alfred uścisnął jej ręce i podziękował.
– Szkoda tylko, że Chip miał dzisiaj nie najlepszy dzień – zauważyła Denise.
– Porozmawiaj z Garym o świętach – przypomniała jej Enid. – I zastanów się, może jednak uda ci się przyjechać na cały tydzień.
Denise odsunęła skórzany mankiet, spojrzała na zegarek.
– Przyjadę na pięć dni, ale wątpię, czy Gary da się namówić. I nie wiadomo, jak z Chipem.
– Denise – powiedział Alfred takim tonem, jakby przywoływał ją do porządku. – Proszę, porozmawiaj z Garym.
– Dobrze. Oczywiście.
Alfred gwałtownie zamachał rękami.
– Nie wiem, ile czasu mi zostało. Musisz dogadać się z matką. Musisz ułożyć sobie stosunki z Garym.
– Masz jeszcze mnóstwo…
– Wszyscy musimy jakoś się dogadać!
Denise nigdy nie była płaksą, ale teraz zaczęły jej drżeć usta.
– W porządku, tato. Porozmawiam z nim.
– Wasza matka chce, żebyście wszyscy przyjechali na święta do St. Jude.
– Porozmawiam z nim. Obiecuję.
– No dobrze. – Odwrócił się gwałtownie. – Już wystarczy.
Wiatr szarpał jego czarnym płaszczem przeciwdeszczowym, lecz mimo to Enid nie traciła nadziei, że podczas rejsu będą mieli piękną pogodę.
W suchym ubraniu, z frakonoszem i torbą wypchaną rzeczami i papierosami (śmiercionośne muratti po pięć dolców za paczkę), Chip pojechał z Gitanasem Misevičiusem na lotnisko Kennedy’ego i wsiadł do samolotu odlatującego do Helsinek. Wbrew ustaleniom zawartym w ustnej umowie, Gitanas kupił bilety w klasie ekonomicznej, nie biznesowej.
– Pić możemy dzisiaj, a wyspać się jutro – powiedział.
Mieli miejsca przy oknie i przejściu. Siadając w fotelu, Chip przypomniał sobie, jak Julia wykiwała Gitanasa. Wyobraził sobie, jak wychodzi z samolotu, biegnie korytarzem, wskakuje do swojskiej żółtej taksówki. Nagle ogarnęła go tęsknota i lęk przed nieznanym, ale w przeciwieństwie do Julii nie zamierzał uciekać. Zasnął niemal natychmiast po zapięciu pasa, obudził się na krótko podczas startu i zasnął znowu. Spał aż do chwili, gdy wszyscy pasażerowie samolotu jak jeden mąż zapalili papierosy.
Gitanas wyjął notebooka z torby i włączył.
– Więc Julia…
Jeszcze nie całkiem przytomnemu Chipowi wydawało się przez chwilę, że Litwin pomylił go ze swoją żoną.
– Moja żona – wyjaśnił Gitanas.
– A, tak.
– No więc ona bierze środki przeciwdepresyjne. Zdaje się, że to był pomysł Eden. Mam wrażenie, że Eden w ogóle kieruje teraz jej życiem. Sam widziałeś, że chciała jak najprędzej pozbyć się mnie z gabinetu, a jeszcze lepiej z miasta. Jestem niewygodny. No więc zaczęła brać te leki i któregoś dnia oświadczyła, że nie chce mieć nic