Ścieżka zrobiła się całkiem wąziutka, zmieniając się raczej w szlak dla zwierząt. W końcu Wieniawa poprowadził ich leśną przecinką pomiędzy świerkami. Ich forma pozostawiała wiele do życzenia, więc nie będą się wspinać na szczyt kolejnej górki, a nawet więcej – przyda im się krótki odpoczynek. Krzysiek przystanął przy Wieniawie, który z uwagą obserwował rozpościerającą się przed nimi polanę.
– Wiesz przynajmniej, gdzie jesteśmy?
– Jakieś dziesięć kilometrów od miejsca, gdzie mieliśmy się znaleźć. Tak mi się wydaje.
– Po naszej czy po słowackiej stronie?
– Raczej po słowackiej, ale pewności nie mam, a ten tam… – Wieniawa wskazał na słaniającego się pilota – jeszcze przez jakiś czas nic nie powie.
– Mamy przerąbane.
– Nie po raz pierwszy – zaśmiał się sierżant. – Ziemniaka szkoda i tego drugiego.
– Trzeba będzie po nich wrócić.
– Wrócimy. Nie martw się. Pogrzeb będzie państwowy. Już ja tego dopilnuję.
Wentyl rozejrzał się po otaczających ich szczytach, gdzie białe pasma mgły płynęły z prądami powietrza. Tu, w dole, panowała nieziemska wręcz cisza. Mimo fatalnej pogody i nieciekawych okoliczności góry urzekały swoim pięknem.
– Dokąd teraz?
– Wejdziemy pomiędzy tamte drzewa – wskazał dowódca.
– Albin ledwie idzie.
– Zauważyłem. Nadrabia miną, ale długo to nie potrwa. Zatrzymać się też nie możemy. Założę się, że już wysłano za nami pościg.
– Obyś się mylił.
– Wiesz dobrze, że ja się nigdy nie mylę. – Wieniawa mocniej uchwycił rękojeść automatu. – Nie wiem tylko, skąd przyjdą. Dobra. Wystarczy tego dobrego. Słoń, dajesz radę?
– Tak jest. – Jurek wyglądał tak, jakby za chwilę miał umrzeć.
– Ruszamy.
Znaleźli się w połowie przesieki, gdy ciszę zakłóciła seria z automatu. Wentyl padł w trawę, pod najbliższy krzaczek, starając się rozeznać w sytuacji.
Niewiele widział. Musiał się wychylić.
– Widzisz, gdzie są? – Wieniawa na lewo od niego przycupnął za powalonym pniem.
– Dwieście metrów od nas, w tamtą stronę. – Wentyl wskazał kierunek głową. – Będzie ich ze trzech lub czterech. Mają erkaem.
– I wystarczy.
Miejsce idealnie nadawało się na zasadzkę. Ścieżka, którą się poruszali, tutaj zakręcała i po kilkudziesięciu metrach nikła w gęstym lesie. Na szczęście przecinka była pozostałością po niedawnym zrębie zupełnym i wciąż wypełniały ją głębokie koleiny, pniaki i wywleczone karpiny, za którymi można było się ukryć.
Wysunął lufę ukaemu spomiędzy traw i złożył się do strzału. Obie strony miały utrudnione celowanie, więc wymiana ognia oznaczała głównie marnowanie amunicji. Każda z serii przeciwnika przechodziła wysoko nad oddziałem Wieniawy. Chcąc lepiej strzelać, należało się znacznie wychylić, a do tego chętnych brakowało.
Albin oddał parę kolejnych strzałów, bardziej na postrach, niż w kierunku rzeczywistego celu. Pat mógł trwać do wieczora.
– Odwrót – starszy sierżant rzucił krótki rozkaz.
Parę kul przeleciało Wentylowi nad głową, nim zebrał się w sobie i dźwignął do góry. Mocno pochylony zaczął zbiegać z pochyłego stoku. Wróg musiał ich dostrzec, bo kule świstały nad nimi niczym rój rozwścieczonych szerszeni.
Pierwsze drzewa przywitał z ulgą. Teraz jego kolej. Przyklęknął z lufą opartą o pień i gwizdnął, a swój szaleńczy bieg rozpoczął Wieniawa. Zajęło mu to o połowę mniej czasu niż im.
– Nie jest dobrze. – Dowódca przepłukał gardło wodą z manierki. – Powiadomią resztę, gdzie jesteśmy.
– Mogę ich zatrzymać – w głosie Krzyśka brzmiała pewność, o którą siebie nie podejrzewał.
– Głupi pomysł.
– Dlaczego?
– Obejdą cię i zastrzelą jak psa.
– Paru zabiorę ze sobą.
– Albo i nie, a na pewno nie wszystkich. – Wieniawie pomysł nie przypadł do gustu. – Idziemy razem. Teraz ja poniosę maszynkę, a ty zamień się ze Słoniem.
– Nic mi nie jest. – Szymon szeroko otworzył oczy i pokręcił ostrożnie głową.
– Jak cię widzę, to mam wrażenie, że dalej potrzebujesz wizyty w szpitalu. Nasz medyk, niestety… Tak samo jak twój kumpel.
– Lidka mnie zabije.
– To twoja kobieta?
– Nie, Kamila. Teraz dzieciak nie będzie miał ojca, a ja straciłem najlepszego przyjaciela.
– Jak chcesz odpłacić tym sukinsynom za swoją niedolę, to trzymaj. – Wieniawa podał lotnikowi pistolet wyjęty z kabury na biodrze. – Poradzisz sobie?
– Tak. – Winkler oglądał przez chwilę broń.
– Oby nie musiał się przydać. A teraz jazda.
Pobiegli truchtem, po skosie, pomiędzy brunatnymi pniami świerków. Przecięli wijący się malowniczo strumyk i schowali w młodniku pełnym jodeł. W oddali ujadał pies. Trudno było się zorientować, czy to pościg, czy też odgłos pochodzi z jakiegoś obejścia.
Po kilkuset metrach wyszli na gruntową drogę, przecięli ją i ponownie skryli się w lesie. Wystarczyło, że wbiegli kawałek, gdy za sobą usłyszeli warkot silników.
– Są tuż za nami. – Wentylowi wydawało się, że cały trud poszedł na marne.
Wieniawa musiał czuć to samo. Już nie biegł, tylko przystanął, obrócił się i zajął stanowisko. Bez strzelaniny się nie obejdzie.
Nie czekali długo. Nierówny szereg ludzi w mundurach sprawił, że serce mocniej załomotało w piersi Wentyla. Było ich ze dwudziestu, szli w milczeniu, jeden prowadził ujadającego dobermana na smyczy. Pies szalał, próbując wyrwać się właścicielowi. Krzysiek z trudem panował nad emocjami.
Wreszcie uspokoił oddech, na kolimatorowym celowniku wyłowił z półmroku ludzką sylwetkę.
– Albin, zdejmij tego kundla – polecił cicho Wieniawa.
Strzał rozległ się prawie natychmiast. Skowyt zwierzaka trwał dosłownie chwilę.
– Ognia – rozkazał starszy sierżant.
Zdanowicz nacisnął spust. Postać w celowniku przewróciła się i znieruchomiała. Na prawo od niego sierżant siał spustoszenie, rażąc krótkimi seriami. On, Słoń i Robot posiadali zwykłe automatyczne karabinki HK416. Albin systematycznie zdejmował wroga ze snajperki. Pistolet Winklera się nie liczył.
Jeden zaliczony. Gdzie są kolejni?
Wentyl przesunął lufę w prawo i trochę w dół. Facet dźwigał RPG-7. Jak wypali, polecą wprost do nieba. Strzelił. Tamten wywrócił się, trzymając za pachwinę. Rura granatnika poleciała w bok. Cholera. Chciał go zabić, a nie postrzelić.
Właśnie składał się do kolejnego