Władcy chaosu. Vladimir Wolff. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Vladimir Wolff
Издательство: OSDW Azymut
Серия: WarBook
Жанр произведения: Боевая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788365904393
Скачать книгу
Jurek Słonimski, zwany Słoniem, czyścił uniwersalny karabin maszynowy UKM-2000, układając poszczególne elementy na kuchennym blacie. Oparty o kredens stał granatnik RPG-7, a obok wyborowy M-40. Jak na pięcioosobowy zespół, dysponowali całkiem sporą siłą ognia. Szkoda, że było tak mało ludzi, którzy mogli się nią posługiwać.

      Słoń, w samym podkoszulku, wytrwale pucował lufę ukaemu. Radio trzeszczało przekazywanymi komunikatami.

      – Mają nas zluzować.

      – Gdzie o tym słyszałeś?

      – Mówili chłopaki z trzeciej kompanii. – Słoń wskazał brodą na sprzęt łączności.

      – Kto za nas?

      – Podobno piętnasty zmech z Giżycka i baon z Tomaszowa.

      – Jak miło. Ale ja za wcześnie bym się z tego nie cieszył, mieli nas odesłać już parę dni temu – zauważył Wentyl.

      – Ja to chciałbym zobaczyć, co w domu – obwieścił, wychodząc z łazienki, jeden z nowych o ksywce Robot, którą dostał, bo podobno był dobry w mechanice.

      – Naprawdę? – Słoń był zdecydowanie mniej entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu.

      – A ty nie?

      – Nie. I nie pytaj dlaczego. – Jurek zaczął składać ukaem oszczędnymi ruchami człowieka, który wie, co robi.

      Nim zdążyli pociągnąć temat, na podwórko z fasonem zajechał Wieniawa. Silnik quada pracował jeszcze chwilę, a potem zgasł. Sierżant wparował do kuchni, pozostawiając ślady błota na posadzce.

      – Zbieramy się – obwieścił bez wstępu.

      – Tak po prostu? – Słoń znieruchomiał.

      – Specjalnego zaproszenia potrzebujesz? – Wieniawa najwyraźniej nie był w nastroju do pogaduszek. – Macie kwadrans.

      Nikt nie wykonał najmniejszego ruchu.

      – Czy ja nie wyraziłem się dość jasno?

      – Kurwa, miałem rację – wysapał Robot.

      – Szlag – stęknął Słoń.

      – Na chuj zaciągnąłem się do armii – bąknął pod nosem Wentyl. – Ani chwili spokoju.

      – Krzysiu, pozwól do mnie. – Wieniawa skinął ręką na Zdanowicza.

      – Tak jest, panie sierżancie – słowa wyleciały z ust Wentyla niczym seria z automatu.

      – Ocipiałeś? Przed młodymi chcesz się popisać? – zgasił go od razu Wieniawa. – Sprawa jest taka: ja muszę lecieć po chłopaków z pierwszego plutonu. Ich sierżant dostał ataku wyrostka i leży w szpitalu. Muszę się nimi zająć. Zastąpisz mnie tutaj.

      – Wiadomo, dokąd jedziemy?

      – Do Zakopanego.

      – Odpoczynek? – Wentyl zrobił wielkie oczy.

      – Na to bym nie liczył. Kroi się kolejna zadyma. Nie pytaj o więcej. Nie znam szczegółów. Poinformują nas na miejscu.

      – Dobra.

      – Pogoń ich trochę. Ruszają się jak muchy w smole.

      Wieniawa wyszedł, a Zdanowiczowi nie pozostało nic innego, jak zacząć zbierać swoje rzeczy.

      Nie było tego dużo. Spali w łóżkach, a nie na karimatach rozciągniętych na podłodze, wystarczyło więc zrolować śpiwór i wepchnąć go do pokrowca. Wcisnąć do plecaka parę drobiazgów, jeszcze szczoteczka do zębów i pasta z łazienki. Pas, kamizelka i broń, skorupa na głowę. W pięć minut był gotowy do wyjścia.

      Chłopakom zebranie wyposażenia nie poszło tak sprawnie. Pokój, który zajmowali, można było uznać za skrzyżowanie sklepu wędkarskiego z magazynem broni. Wszędzie porozrzucana bielizna, spodnie, bluzy i skarpetki. Większość rzeczy dopiero się suszyła. Kwatera miała przynajmniej tę zaletę, że mogli się umyć i ogolić, żeby nie śmierdziało od nich na kilometr.

      – Panowie, czas płynie.

      – Jeszcze trzy minuty – odpowiedział Robot.

      – Czekam na zewnątrz.

      Robot, Ziemniak i Albin nie załapali się na akcję w Hamburgu. Wszyscy przyszli do jednostki, stawiając pierwsze kroki w 6 Brygadzie Powietrznodesantowej. Trochę powalczyli w centralnej Polsce, próbując powstrzymać marsz najeźdźców na Sieradz. Desant tam też oberwał, ale nie tak jak chłopaki z 34 Brygady Kawalerii Pancernej.

      Wentyl nieraz zastanawiał się, po co przechodzili specjalistyczne szkolenie, skoro walczyli jak zwykła piechota. Chociaż należało powiedzieć to otwarcie, jak na warunki, w jakich przyszło im toczyć boje, obcego ścierwa natłukli całkiem sporo. Największym wyzwaniem okazały się drony przeciwnika. Było ich dużo i były skuteczne, a przy tym trudne do zestrzelenia. Przeciwlotnicy i piloci musieli się sporo natrudzić, zanim jeden czy drugi taki aparat został zniszczony. Podobnie załogowe sterowce, jak je nazywali z braku lepszego określenia. Długie na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów, najeżone działkami po obu stronach kadłuba i laserami w wieżyczkach z przodu. Takich obiektów unicestwili zaledwie trzy. Tyle co nic, biorąc pod uwagę zaangażowane do tego środki. Z pojazdami lądowymi, takimi jakby czołgami obcych, poradzili sobie lepiej. Umiejętności Ziemian w zwalczaniu sprzętu pancernego pod tym względem okazały się całkiem przyzwoite, co oznaczało, że na jeden zniszczony lądowy krążownik najeźdźców przypadało średnio osiem pojazdów i pluton żołnierzy ziemskich sił zbrojnych. Straty wysokie, ale do przyjęcia. Najważniejsze, że te sukinsyny też gryzły glebę.

      Ludzie nie ludzie? Dziwni jacyś. Trwały prace nad systematyką stworzeń z innego wymiaru.

      Niektórzy z twarzy byli podobni zupełnie do nikogo. Zamiast białek oczy całkiem czarne bądź bladoniebieskie, wzrost do dwóch metrów, choć zdarzali się wyżsi. Na czaszkach kostne wyrostki, uszy szpiczaste. Szybko przylgnęło do nich określenie „elfy”, pewnie na przekór filmowym i książkowym stereotypom – tacy byli brzydcy. Ich pomagierzy nie wyglądali lepiej. Menażeria jak z kantyny w Mos Eisley. Najważniejsze, że imały się ich karabinowe kule. Najlepsze okazywały się te większe kalibry – siedem sześćdziesiąt dwa milimetra czy dawny niemiecki siedem dziewięćdziesiąt dwa. Ale to chyba nie zasługa kalibrów, a samych pocisków. Teraz każdy żołnierz starał się zabierać jak najwięcej amunicji przeciwpancernej i smugowej, wychodząc z założenia, że przeciwnika należy zabić, a nie zranić. Dochodziło do tego, że żołnierze wymieniali amunicje na tę lepszą, jak mówili, w stosunku jeden do pięciu, czyli jeden specjalny za pięć zwykłych.

      Jurek pod tym względem nie był wyjątkiem. Zasobnik z amunicją do maszynki, którą nosił, zawierał niewiele zwykłych pocisków.

      Przezorny zawsze ubezpieczony.

      Słoń stał teraz przed chałupą, żując gumę. Zamiast hełmu na głowę wcisnął beret.

      – Jak zwykle: najpierw nas gonią, a później czekamy.

      – Spokojnie. Wieniawa nie narobiłby rabanu bez powodu.

      Wentyla trochę kusiło, żeby podpytać Jurka, dlaczego nie chce przepustki. Ze zdawkowych wypowiedzi wiedział, że jego starzy przeżyli, ewakuując się na Pomorze. Nic ponadto. Jak nie chce, niech nie mówi. Jego sprawa.

      – Co robiłeś w cywilu? – zapytał w końcu Zdanowicz, przerywając milczenie.

      – Miałem zamiar objechać wszystkie kraje świata.

      – Żartujesz?

      – Nie. Mówię poważnie. Nawet zrobiłem sobie rozpiskę, jakie linie lotnicze są najtańsze i gdzie da się przeżyć za parę