– Z majorem Duluthem była zupełnie inna sprawa, panie majorze.
– Dlaczego?
– Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie, panie majorze.
– Czy dlatego, że jestem podobny do Henry’ego Fondy? – zdobył się na odwagę major Major.
– Niektórzy mówią, że pan jest Henrym Fondą – odpowiedział Milo.
– Nie jestem Henrym Fondą! – zawołał major Major głosem łamiącym się z irytacji. – I nie jestem wcale do niego podobny. A gdyby nawet, to jakie to ma znaczenie?
– Żadnego. Właśnie staram się to panu wytłumaczyć, panie majorze. Po prostu z panem jest zupełnie inna sprawa niż z majorem Duluthem.
I rzeczywiście, bo kiedy przy następnym posiłku major Major odszedł od lady i chciał usiąść przy wspólnym stole, zamarł w pół kroku, natknąwszy się na nieprzebyty mur wrogich twarzy, i stał skamieniały z tacą w drżących dłoniach, dopóki Milo nie przypłynął mu milcząco na ratunek i nie zaprowadził do jego osobnego stolika. Od tego czasu major Major pogodził się z losem i jadał samotnie, zwrócony do wszystkich plecami. Był pewien, że go nie lubią, myśląc, że odkąd został dowódcą eskadry, zadziera nosa i nie chce z nimi jadać. W obecności majora Majora w stołówce cichły rozmowy. Wiedział też, że pozostali oficerowie unikają jadania w tym samym czasie co on i że wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy w ogóle przestał przychodzić i zaczął jadać u siebie w przyczepie.
Major Major zaczął podpisywać oficjalne dokumenty nazwiskiem Washingtona Irvinga nazajutrz po wizycie pierwszego przedstawiciela Wydziału Śledczego, który wypytywał go o kogoś ze szpitala, kto to robi, i w ten sposób podsunął mu pomysł. Nudziło mu się i był niezadowolony ze swojej nowej funkcji. Został mianowany dowódcą eskadry, ale nie miał najmniejszego pojęcia, co należy do jego obowiązków, chyba że miał podpisywać urzędowe papiery nazwiskiem Washington Irving i słuchać brzęku podków rzucanych przez majora… de Coverleya pod oknem jego małego pomieszczenia służbowego w namiocie kancelarii. Prześladowało go nieustannie widmo jakichś niezwykle ważnych obowiązków, które zaniedbał i które, jak oczekiwał, w końcu go kiedyś dopadną. Wychodził tylko w razie absolutnej konieczności, nie mogąc się oswoić z tym, że wszyscy na niego patrzą. Od czasu do czasu przerywał tę monotonię oficer lub szeregowiec przysłany przez sierżanta Towsera z jakąś sprawą, z którą major Major nie umiał sobie poradzić i odsyłał ją z powrotem do sierżanta Towsera, żeby ją jakoś sensownie załatwił. Cokolwiek należało do jego obowiązków jako dowódcy eskadry, załatwiało się widocznie samo, bez żadnego jego udziału. Stawał się coraz bardziej ponury i przygnębiony. Chwilami zastanawiał się poważnie, czy nie pójść ze swoimi zmartwieniami do kapelana, ale kapelan wyglądał na człowieka tak przytłoczonego własnymi kłopotami, że major Major wzdragał się przed powiększeniem jego brzemienia. Poza tym nie był pewien, czy dowódcy eskadr też mają prawo korzystać z usług kapelanów.
Nie miał również nigdy pewności co do majora… de Coverleya, który – jeśli nie zajmował się wynajmowaniem mieszkań i porywaniem włoskich kucharzy – nie miał nic pilniejszego do roboty, niż rzucać podkowami. Major Major często zwracał baczną uwagę na podkowy padające miękko na ziemię lub ześlizgujące się po krótkich żelaznych kołkach wbitych w ziemię. Godzinami obserwował majora… de Coverleya i zastanawiał się, jak ktoś o tak godnym wyglądzie może nie mieć nic ważniejszego do roboty. Nieraz kusiło go, żeby przyłączyć się do majora… de Coverleya, ale rzucanie podkowami przez cały dzień wydało mu się prawie tak samo nudne, jak sygnowanie urzędowych papierów podpisem major Major Major, a poza tym major… de Coverley miał zawsze tak groźną minę, że major Major bał się do niego podejść.
Major Major zastanawiał się nad swoim stosunkiem do majora… de Coverleya i nad stosunkiem majora… de Coverleya do niego. Wiedział, że major… de Coverley jest jego oficerem wykonawczym, ale nie wiedział, co to znaczy, i nie mógł się zdecydować, czy w osobie majora… de Coverleya Bóg zesłał mu wyrozumiałego przełożonego, czy niedbałego podwładnego. Nie chciał pytać o to sierżanta Towsera, którego się w głębi duszy bał, a nikogo poza tym nie mógł spytać, w każdym razie nie majora… de Coverleya. Niewielu odważyłoby się spytać o coś majora… de Coverleya, a jedyny oficer, który był tak głupi, że dotknął jego podków, następnego dnia zapadł na jeden z gorszych przypadków gorączki pianosańskiej, jaką Gus, Wes czy nawet doktor Daneeka znali z autopsji lub ze słyszenia. Wszyscy byli przekonani, że chorobę tę sprowadził na biednego oficera major… de Coverley, chociaż nikt nie wiedział, jak on to zrobił.
Większość dokumentów urzędowych trafiających na biurko majora Majora nie dotyczyła go w najmniejszym stopniu. Przeważnie nawiązywały do wcześniejszych rozkazów, których major Major nigdy nie widział na oczy. Na szczęście nie musiał ich szukać, gdyż nowe rozkazy niezmiennie odwoływały rozkazy wcześniejsze. Mógł więc w ciągu minuty parafować dwadzieścia różnych dokumentów, gdyż każdy z nich polecał mu nie zwracać najmniejszej uwagi na inne dokumenty. Z kancelarii generała Peckema przychodziły codziennie na wyspę opasłe biuletyny z budującymi kazaniami na takie tematy, jak „Czas to pieniądz” i „Czystość to zdrowie”.
Po lekturze komunikatów generała Peckema na temat czystości i marnotrawienia czasu major Major czuł się marnotrawiącym czas brudasem i zawsze starał się ich jak najszybciej pozbyć. Zainteresowanie budziły w nim jedynie pisma w sprawie pechowego podporucznika, który zginął podczas lotu na Orvieto niecałe dwie godziny po przybyciu na Pianosę i którego częściowo rozpakowane rzeczy nadal leżały w namiocie Yossariana. Ponieważ pechowiec ten zgłosił się do namiotu odpraw zamiast do kancelarii, sierżant Towser uznał, że najbezpieczniej będzie uznać, że podporucznik w ogóle nie zameldował się w eskadrze, w świetle więc dokumentów wyglądało na to, że pechowy podporucznik rozpłynął się w powietrzu, co zresztą w pewnym sensie było prawdą. W sumie major Major dziękował Bogu za urzędowe pisma przychodzące na jego biurko, gdyż wolał siedzieć przez cały dzień i podpisywać papiery, niż siedzieć cały dzień w kancelarii i nic nie robić. Dzięki nim miał przynajmniej jakieś zajęcie.
Po upływie od dwóch do dziesięciu dni wszystkie podpisane przez niego dokumenty wracały do niego nieuchronnie z dodatkową kartką na jego nowy podpis. Były zawsze znacznie grubsze niż poprzednim razem, gdyż pomiędzy kartką z jego ostatnim podpisem a kartką na jego nowy podpis znajdowały się kartki z podpisami wielu innych oficerów, którzy rozrzuceni po różnych miejscowościach zajmowali się składaniem podpisów na tych samych urzędowych pismach. Major Major z przygnębieniem patrzył, jak zwykłe komunikaty puchną zastraszająco do rozmiarów opasłych tomów. Bez względu na to, ile razy podpisywał jakiś dokument, ten zawsze wracał na jego biurko po nowy podpis i major Major z rozpaczą myślał, że już nigdy się od niego nie uwolni. Pewnego dnia – było to nazajutrz po pierwszej wizycie faceta z Wydziału Śledczego – major Major podpisał jeden z dokumentów nazwiskiem Washington Irving, po prostu żeby sprawdzić, co się wtedy czuje. Spodobało mu się. Spodobało mu się do tego stopnia, że do końca dnia robił tak ze wszystkimi dokumentami. Był pewien, że za ten nieodpowiedzialny wybryk, za wyraz buntu zrodzony z nagłego impulsu, czeka go surowa kara. Następnego ranka z drżeniem przekroczył progi swojego pokoiku i czekał, co się stanie. Nic się nie stało.
Zgrzeszył, a wyszło z tego coś dobrego, bo żaden z dokumentów podpisanych nazwiskiem Washington Irving nigdy już do niego nie wrócił! Był to nareszcie jakiś postęp i major Major oddawał się nowemu zajęciu z niepohamowaną lubością. Podpisywanie urzędowych papierów nazwiskiem Washingtona Irvinga nie było może czymś nadzwyczajnym, ale w każdym razie nie było tak monotonne, jak pisanie „Major Major