Przez cały tydzień w klubie oficerskim rozpierała go tłumiona radość. Wśród jego kolegów krążyły najróżnorodniejsze domysły.
– Zastanawiam się, co ta Gówniana Głowa knuje – powiedział porucznik Engle.
Porucznik Scheisskopf odpowiadał na pytania kolegów tajemniczym uśmiechem.
– Zobaczycie w niedzielę – obiecywał. – Przekonacie się.
Tej niedzieli porucznik Scheisskopf zademonstrował swoje epokowe odkrycie ze zręcznością doświadczonego impresaria. Nie odezwał się ani słowem, kiedy inne eskadry przeszły sobie spokojnie przed trybuną swoim zwykłym i głęboko niesłusznym krokiem. Nie zdradził się niczym nawet wtedy, gdy ukazały się pierwsze szeregi jego eskadry maszerującej nowym sztywnym krokiem i oficerowie na trybunie zaczęli wymieniać pełne zdumienia szepty. Dopiero kiedy nadęty pułkownik z nastroszonym wąsem zwrócił ku niemu gwałtownie swoje spurpurowiałe oblicze, Scheisskopf rzucił wyjaśnienie, które zapewniło mu nieśmiertelność.
– Niech pan spojrzy, panie pułkowniku – powiedział. – Idą bez rąk.
Po czym rozdał zamarłym w niemym podziwie słuchaczom uwierzytelnione fotokopie jakiegoś mętnego przepisu, na którym zbudował swój wiekopomny triumf. Była to najpiękniejsza chwila w życiu porucznika Scheisskopfa. Wygrał oczywiście konkurs, nawet nie ruszywszy ręką, zdobył na własność czerwony proporzec i zakończył tym samym niedzielne defilady, gdyż w czasie wojny o dobry czerwony proporzec jest równie trudno jak o drut miedziany. Został też natychmiast awansowany, rozpoczynając w ten sposób błyskawiczną karierę. Niewielu było takich, którzy po tym doniosłym odkryciu odmówiliby mu miana geniusza wojskowego.
– Ten porucznik Scheisskopf to geniusz wojskowy – zauważył porucznik Travers.
– Tak, to prawda – zgodził się porucznik Engle. – Szkoda tylko, że ten kutas nie chce chłostać swojej żony.
– Nie widzę, co to ma do rzeczy – odpowiedział chłodno porucznik Travers. – Porucznik Bemis znakomicie biczuje swoją żonę przy każdym stosunku, a na defiladach niewart jest złamanego szeląga.
– Mówię tylko o biczowaniu – zaprotestował porucznik Engle. – Kogo obchodzą defilady?
Rzeczywiście, defilady nie obchodziły nikogo poza Scheisskopfem, a już najmniej nalanego pułkownika z nastroszonymi wąsami, przewodniczącego komisji dyscyplinarnej, który od razu, z punktu zaczął ryczeć na Clevingera, ledwo ten z duszą na ramieniu przekroczył próg pokoju, aby oświadczyć, że nie jest winny przestępstw, o jakie oskarża go porucznik Scheisskopf. Pułkownik walnął pięścią w stół, aż zabolała go ręka i poczuł taki przypływ złości na Clevingera, że walnął pięścią w stół jeszcze mocniej, od czego ręka zabolała go jeszcze bardziej. Porucznik Scheisskopf siedział z zaciśniętymi wargami i piorunował Clevingera wzrokiem, zrozpaczony marnym wrażeniem, jakie ten wywarł na komisji.
– Za sześćdziesiąt dni staniecie twarzą w twarz z wrogiem – ryknął pułkownik z nastroszonym wąsem – a wam się ciągle wydaje, że to żarty.
– Wcale mi się nie wydaje, że to żarty, panie pułkowniku – odpowiedział Clevinger.
– Nie przerywajcie.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– A kiedy przerywacie, dodawajcie: „panie pułkowniku” – rozkazał major Metcalf.
– Tak jest, panie majorze.
– Czy nie mówiono wam przed chwilą, żebyście nie przerywali? – spytał chłodno major Metcalf.
– Ale ja nie przerywałem, panie majorze – zaprotestował Clevinger.
– To prawda. I nie powiedzieliście też „panie majorze”. Dodajcie to do oskarżeń przeciwko niemu – rozkazał major Metcalf kapralowi, który umiał stenografować. – Nieregulaminowo zwraca się do przełożonych, kiedy im nie przerywa.
– Metcalf – odezwał się pułkownik – czy wiecie, że jesteście skończonym idiotą?
Major Metcalf z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Tak jest, panie pułkowniku.
– No to stulcie ten swój cholerny pysk. Mówicie od rzeczy.
Komisja dyscyplinarna składała się z trzech członków: nadętego pułkownika z nastroszonym wąsem, porucznika Scheisskopfa i majora Metcalfa, który starał się wypracować niezłomne wejrzenie. Jako członek komisji dyscyplinarnej porucznik Scheisskopf był jednym z sędziów, którzy mieli rozważyć sprawę wniesioną przeciwko Clevingerowi przez oskarżyciela. Porucznik Scheisskopf był także oskarżycielem. Clevinger miał obronę. Oficerem, który go bronił, był porucznik Scheisskopf.
Clevinger gubił się w tym wszystkim i zaczął drżeć ze strachu, kiedy pułkownik podskoczył do góry jak wystrzelony z armaty i zagrzmiał, że rozerwie na strzępy jego tchórzliwe, śmierdzące ciało. Pewnego razu Clevinger potknął się w drodze na zajęcia, następnego dnia został formalnie oskarżony o samowolne wyjście z szyku, zbrodniczy napad, nonszalanckie zachowanie, ospałość, zdradę, prowokację, mędrkowanie, słuchanie muzyki klasycznej i tak dalej. Krótko mówiąc, mierzono do niego z grubej rury i oto stał przerażony przed nadętym pułkownikiem, który znowu ryczał, że za sześćdziesiąt dni Clevinger będzie się bił ze szkopami i czy chce do cholery, żeby go wylano ze szkoły i posłano na Wyspy Salomona grzebać trupy. Clevinger grzecznie odpowiedział, że nie chce; ten kretyn wolał być trupem, niż grzebać trupy innych. Pułkownik usiadł i odchylił się do tyłu, spokojny, szczwany i nagle podejrzanie uprzejmy.
– Co mieliście na myśli – zaczął wolno – mówiąc, że nie możemy was ukarać?
– Kiedy, panie pułkowniku?
– Ja tu zadaję pytania. Wy macie odpowiadać.
– Tak jest, panie pułkowniku. Ja…
– Myśleliście może, że sprowadzono was tu po to, żebyście to wy zadawali pytania, a ja żebym odpowiadał?
– Nie, panie pułkowniku. Ja…
– Więc po co was tu sprowadzono?
– Żebym odpowiadał na pytania.
– Słusznie, do cholery! – ryknął pułkownik. – A teraz załóżmy, że zaczniecie odpowiadać, zanim wam urwę wasz cholerny łeb. Więc co, do diabła, mieliście na myśli, wy skurwysynu, mówiąc, że nie możemy was ukarać?
– Nie sądzę, abym kiedykolwiek wystąpił z podobnym twierdzeniem, panie pułkowniku.
– Głośniej, proszę. Nie słyszę was.
– Tak jest, panie pułkowniku. Ja…
– Proszę głośniej. Pan pułkownik was nie słyszy.
– Tak jest, panie pułkowniku. Ja…
– Metcalf.
– Słucham, panie pułkowniku.
– Czy nie mówiłem wam, żebyście stulili ten swój głupi pysk?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Na