Tych kilka chwil wyrywa Huberta z letargu. Poduszka wysuwa się z rąk i ląduje bezszelestnie obok łóżka. Kosmala odwraca się, ale orientuje się, że poza nim i śpiącymi w swoich łóżkach bliźniakami nikogo więcej nie ma w pokoju. Drżąc na całym ciele, wychodzi na korytarz i zamyka za sobą drzwi.
Jest przerażony tym, co się stało.
– Boże, jak mało brakowało – szepcze chrapliwie.
Człapie w stronę kuchni i otwiera drzwi od lodówki. Musi się napić czegoś zimnego, bo zaschnięte gardło pali go żywym ogniem. Sięga po szklankę i próbuje napełnić ją mlekiem, ale ręce trzęsą mu się tak bardzo, że nalewa za dużo, rozchlapując trochę na podłodze. Z każdym łykiem coraz bardziej wraca świadomość i spokój.
Po jakimś czasie Hubert odstawia mleko do lodówki, mechanicznie myje szklankę i wraca do sypialni. Dopiero w łóżku przypomina sobie, że nie wytarł kuchennej podłogi. Postanawia, że zaraz to zrobi, tylko najpierw się trochę ogrzeje. Wydaje mu się, że tej nocy – z emocji i obawy przed tym, co mogłoby się stać – nie zmruży już oka nawet na chwilę.
Z drzemki wyrwał go odgłos zamykanych drzwi łazienkowych i kroków Danusi, która przez korytarz przeszła do kuchni, by zająć się przygotowaniem śniadania. Zdarzało się, że o tej porze słychać też było hałasy dochodzące z pokoju chłopców, jednak nie tym razem, co przyprawiało Huberta o mdłości.
„Przecież prawie zawsze jest u nich cisza o tej porze, a to był tylko nocny koszmar” – starał się uspokoić sam siebie.
Wreszcie wstał, wyszedł z sypialni i zajrzał do bliźniaków. Przez moment zakręciło mu się w głowie tak mocno, że aż musiał się chwycić framugi. Tomek spał twarzą do ściany, a Michał na plecach, z rozrzuconymi rękami. Wszystko było dokładnie tak, jak we śnie. Nawet poduszka leżała na podłodze, tam, gdzie Kosmala ją zostawił po tym, gdy wysunęła mu się z rąk.
– Hubert? – dobiegło z kuchni. – Słyszę, że już wstałeś. Zbudź chłopaków, bo zaczyna się robić późno.
Nie spełnił prośby swojej żony. Zbyt mocno bał się, że nie będzie potrafił jej spełnić, bo oni już po prostu nie żyją. Zamiast tego zamknął cicho drzwi i zrobił kilka kroków w stronę kuchni. Akurat zdążył, by zobaczyć, jak Danusia schyla się i wyciera rozlane przy lodówce mleko.
2
„Przecież ostatecznie nic złego im nie zrobiłeś, więc czego się tak boisz”? – pytał w myślach sam siebie, odkręcając w łazience kurek z gorącą wodą.
„A co, jeśli później poszedłem tam raz jeszcze…?”.
Przed wejściem pod natrysk Hubert odruchowo sięgnął do złotego łańcuszka z medalikiem i odetchnął, przekonując się, że cały czas ma go na szyi.
„Przecież gdy masz go przy sobie i nie śpisz, jesteś bezpieczny…”.
„Gdy nie śpię. Jeśli udało się jej mnie zahipnotyzować, to przecież było prawie jak…”.
Wciąż pamiętał zdanie „Sen jest bratem śmierci”, wyczytane w zapiskach Marka, które rzekomo wypowiedział Jaszczuk po powrocie do Wyrębów, już po swojej śmierci.
„Jeśli nie byłeś w pełni świadomy tego, co robisz, to medalik mógł być bezużyteczny”.
Kosmala zaczął gubić się w swoich przemyśleniach. Granica pomiędzy jawą a nocnym koszmarem zaczynała się niebezpiecznie zacierać, a obawa o to, co stało się z chłopcami, powodowała nieznośne dławienie w krtani.
– Jeżeli im coś zrobiłem, to się zabiję – powiedział zdecydowanym i nadspodziewanie spokojnym głosem, po czym odkręcił kurek z lodowatą wodą.
Parę minut przed ósmą siedział samotnie przy kuchennym stole i z wstydliwym uśmiechem na twarzy wspominał ten dziwaczny stan, jaki dopadł go o poranku, a który zaczął ustępować zaraz po tym, gdy po plecach Huberta spłynął pierwszy strumień zimnej wody. Nieco później Danusia zapytała przez drzwi, czy chłopcy już wstali, a gdy nie uzyskała żadnej odpowiedzi, poszła do ich pokoju, narobiła rabanu i nie zważając na głośne protesty bliźniaków, nakazała im, że za dwadzieścia sekund mają się zameldować w kuchni.
Podczas śniadania zapytała jeszcze o rozlane mleko i okazało się, że winowajcą był Tomek, któremu zachciało się w nocy pić.
– Następnym razem po sobie powycieraj – usłyszał od mamy. – Ktoś mógł nie zauważyć, poślizgnąć się na mokrych płytkach i nieszczęście gotowe.
Gdy skończyli jeść, w mieszkaniu Kosmalów zapanował tradycyjny rozgardiasz. Zwykle towarzyszył on przygotowaniom do wyjścia chłopców i Danusi do szkoły, jednak tym razem byli umówieni na lekcję pływania. W sobotni poranek basen zazwyczaj świecił pustkami, a wuefistka bliźniaków chętnie zgodziła się na poprowadzenie kilkunastu godzin prywatnych zajęć w weekendy.
– Stary dureń z ciebie – mruknął Hubert pod nosem i zabrał się za sprzątanie ze stołu brudnych naczyń.
Przed wyjściem zdążył je jeszcze umyć, rozbijając przy okazji jedną szklankę i przekonując samego siebie, że to na pewno na szczęście.
Był dwudziesty ósmy września. Po kilku deszczowych dniach wyszło słońce, więc wszystko wskazywało na to, że wreszcie rozpoczyna się ciepła i kolorowa jesień. Termometr, umocowany za szybą kuchennego okna, wskazywał o dziewiątej osiemnaście stopni, co dawało nadzieję, że po południu temperatura może wzrosnąć nawet do dwudziestu pięciu.
„W tak pięknych okolicznościach przyrody grzechem byłoby jechać samochodem” – pomyślał Hubert i zaczął się przygotowywać do wyjścia.
Miał być na placu Litewskim o dziesiątej. Kilkoro nieszczęśników studiujących zaocznie politologię czekał dziś egzamin komisyjny, mający zadecydować o ich losie w przyszłym roku akademickim. Kosmala zakładał, że około południa będzie już po wszystkim. Pomyślał, że w drodze powrotnej w zakładzie fotograficznym przy Wieniawskiej odda do wywołania kliszę z aparatu Marka. Początkowo sam miał zamiar ją wyjąć z canona, ale ostatecznie wziął do teczki cały aparat, wyjmując go uprzednio z futerału, aby zajmował mniej miejsca.
W taki słoneczny i jasny dzień wcześniejsze rozważania o tym, jakoby na kliszy mógł ewentualnie zostać utrwalony obraz atakującej strzygi, bardziej przyprawiał Huberta o dobry nastrój niż o niepokój, ale przecież te zdjęcia prędzej czy później trzeba było wywołać. Można było wprawdzie dokończyć rozpoczęty przez zmarłego przyjaciela film, ale Kosmali zdawało się to w pewien trudny do zdefiniowania sposób niestosowne. „To tak, jakby skończyć posiłek, który zaczął jeść ktoś zmarły” – pomyślał, a potem zarzucił na plecy cienki prochowiec, chwycił teczkę i wyszedł z mieszkania.
Pomimo że się nie spieszył, droga zajęła mu niecałe dwadzieścia minut, więc do dziesiątej pozostał jeszcze ponad kwadrans, który Hubert zamierzał spędzić na rozgrzanym słońcem placu Litewskim. Postanowił kupić gazetę i chociaż pobieżnie dowiedzieć się, co się dzieje na świecie. Ostatnio raczej nie miał głowy do śledzenia bieżących informacji, ale przecież wszystko zmierzało ku normalności, więc trzeba było zacząć żyć tak, jak przed tą całą okropną historią ze śmiercią Marka.
Gdy Kosmala zmierzał w stronę kiosku, usłyszał dobiegające z wysoka znajome odgłosy. Przystanął, skierował wzrok ku górze i dostrzegł na niebie wielki, liczący chyba ze dwie setki ptaków