Trzymając się z respektem w pewnym oddaleniu, obszedł ogiera dokoła. Jako król kowbojów był wielkim znawcą koni, toteż twarz jego wyrażała rosnący podziw.
– Nie widziałem jeszcze nigdy takiego konia – przyznał. – Jest tylko jeden taki ród koński, a hodują go Meskalerowie. Z niego pochodzą dwa czarne ogiery, których właściciele…
Naraz urwał, podszedł do mnie, przypatrzył mi się dokładnie, podniósł z ziemi rusznicę i sztucer Henry’ego tkwiący w futerale, obejrzał je, położył z powrotem i zapytał:
– Czy to wasz ogier, sir?
– Tak – potwierdziłem.
– Czyście go kupili?
– Nie.
– Otrzymaliście w darze?
– Tak.
Po jego starczej pomarszczonej twarzy przemknął szelmowski uśmiech. Skinął głową i oczy zaświeciły mu radością. Po chwili zapytał jeszcze:
– Czy bluzę myśliwską i legginy, które macie na sobie, także wam darowano?
– Tak.
– I poszukujecie rzeczywiście starych grobów?
– Tak, czasami.
– I nazywacie się Charley?
– Z całą pewnością.
– Well. Znałem pewnego białego, a raczej słyszałem o takim, którego brat po krwi nazywa Charleyem. Życzę wam szczęścia w poszukiwaniu starożytności. Wybaczcie, że źle się odniosłem do waszego konia. To się już nie powtórzy, to jasne.
Powrócił do ogniska i usiadł na ziemi. Przejrzał mnie, ale nie chciał zdradzić, kim jestem. Reszta naszych towarzyszy, nie rozumiejąc ani jego zachowania, ani słów, patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Uspokojeni jednak obojętnym wyrazem twarzy starego, przestali się mną zajmować i podjęli na nowo przerwaną rozmowę. Ja natomiast wstałem i minąwszy ich, wyszedłem z obozu z tak obojętną miną, jak gdybym szedł na przechadzkę. Nie chciałem zwracać ich uwagi.
Miałem jednak powód do odejścia, i to bardzo poważny. Old Surehand i Old Wabble dostali się do niewoli, a potem staremu myśliwemu udało się umknąć. Był to jeden z najsprytniejszych i najlepszych westmanów, toteż dziwiłem się jego nieostrożności. Przecież Komancze na pewno puścili się za nim w pogoń. Łatwo się mogli domyślić, że pójdzie szukać pomocy, aby odbić Old Surehanda, za wszelką cenę będą go więc chcieli dopędzić i unieszkodliwić.
Przeskoczyłem przez potok i poszedłem w dół biegu wody. Oczy miałem przywykłe do ciemności, więc bez trudu orientowałem się w terenie. Wybierałem takie miejsca, jakich jeździec musiał unikać, czułem się więc dość bezpiecznie. Mimo to trzymałem ciągle nóż w ręku, gotów w każdej chwili do obrony, gdyż czerwonoskórzy mogli zwęszyć ogień i skradać się pieszo.
Posuwałem się bezszelestnie krok za krokiem, stawiając nogę dopiero wtedy, kiedy byłem pewien, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciela. Kiedy odszedłem już tak daleko, że nie było czuć dymu z naszego ogniska, zatrzymałem się. Jeśli ścigający rozłożyli się obozem, to zjawią się dopiero nazajutrz rano, gdyby jednak jechali dalej, to muszą w tym właśnie miejscu zwęszyć dym, zatrzymać się i naradzić. W tym wypadku dobrze by było ich podsłuchać.
Poczekałem z godzinę i myślałem już, że trudzę się daremnie, że spotkanie nastąpi dopiero jutro. Wstałem, aby wrócić do obozu. Wtem wydało mi się, że z dołu dolatuje jakiś szmer. Jąłem nadsłuchiwać. Tak, ktoś się zbliżał. W jednej chwili przykucnąłem za krzakiem.
Po chwili rozpoznałem głuchy tętent kopyt po miękkiej trawie. Jeźdźców mogło być najwyżej trzech. Wreszcie ich ujrzałem – byli to dwaj Indianie. Przejechali obok mnie, więc pomknąłem za nimi, kryjąc się w zaroślach. Niebawem jeden z jeźdźców zatrzymał się nagle, głośno wciągnął nosem powietrze i rzekł w znanym mi języku Komanczów, podobnym do narzecza Szoszonów:
– Uff! Biały pies był na tyle nieostrożny, że rozpalił ogień.
– Skoro to uczynił, nie może być wielkim wojownikiem. Jak mógł popełnić taką nieostrożność! Dobrze się stało, że tylko we dwóch ruszyliśmy za nim. Mój brat chciał rozbić obóz, skoro tylko ciemność nastała. Jak to dobrze, że mnie usłuchał i pojechaliśmy dalej. Zabierzemy skalp i wrócimy zaraz nad Saskuan-kui, do naszych wojowników.
Zeszli z koni i przywiązali je do palików wbitych w ziemię, po czym zaczęli się skradać. Schowałem nóż i wydobyłem rewolwer. Paroma długimi susami dopadłem bliższego i uderzyłem go mocno kolbą w głowę. Indianin padł na ziemię. Ten, który szedł pierwszy, usłyszał hałas, stanął, obejrzał się i zapytał:
– Co to było? Co mój brat…
Nie zdołał dokończyć, gdyż przyskoczyłem do niego, chwyciłem go lewą ręką za szyję, a prawą pięścią palnąłem go tak, że i on rozciągnął się jak długi. Komancze mieli przy sobie lassa, więc położyłem obu nieprzytomnych wojowników plecami do siebie i obwiązałem ich tym niezwykle mocnym rzemieniem od góry do dołu tak, aby po odzyskaniu przytomności nie mogli się poruszyć. Obawiając się jednak, że będą próbowali się potoczyć, zawlokłem ich do najbliższego drzewa i przywiązałem do pnia. Teraz już w żaden sposób nie mogli się uwolnić, powróciłem więc spokojnie do obozu.
Przeskoczyłem przez potok i bez słowa położyłem się na tym samym miejscu co poprzednio. Old Wabble spojrzał na mnie badawczo, ale reszta towarzyszy nie zwróciła uwagi na moją nieobecność.
– Nie było was tutaj, sir, więc nie wiecie, co uradziliśmy tymczasem. Otóż nie pojadę już do wojskowego obozu – rzeki starzec.
– Przyszło wam coś innego do głowy? – zapytałem. – Macie jakiś nowy plan?
– Tak, zapomniałem o czymś, co od razu powinno mi było przyjść na myśl. Old Shatterhand znajduje się w pobliżu Rio Pecos. Postanowiłem odnaleźć go i poprosić o pomoc. Czy sądzicie, że się zgodzi?
– Jestem tego pewien.
– Pshaw! – wtrącił Parker lekceważąco. – Skąd Mr Charley może wiedzieć, jak postąpi taki człowiek! Przecież on nie ma pojęcia o tym, że Old Shatterhand, jeśli zechce, sam jeden potrafi uwolnić jeńca.
– No, nie jest ze mną tak źle, jak sądzicie – broniłem się. – Chociaż nie należę do słynnych westmanów, nie popełniłbym jednak niektórych waszych błędów.
– Naszych błędów? Jakich to?
– Daliście się zaskoczyć Mr Cutterowi i w ogóle nie zauważyliście, że się zbliża.
– A wy zauważyliście to może? Nie gadajcie bzdur!
– Pshaw! Mogę to udowodnić. Powiedzcie, Mr Cutter, czy, leżąc tam w krzakach, nie ucięliście gałązki, aby nas lepiej widzieć?
– Tak, słusznie. A zatem widzieliście to, sir? To wystarczający dowód, bo inaczej nie moglibyście wiedzieć o tym.
– Ale popełniliście drugi, jeszcze większy błąd. Błąd, który można przypłacić życiem. Mr Cutter umknął Komanczom. Czy sądzicie, że nie będą go ścigali?
– Do pioruna! – zawołał Old Wabble, uderzając się w czoło. – To bardzo słuszne, sir. Jak mogłem zapomnieć o tym niebezpieczeństwie? Ścigają mnie z pewnością i spróbują za wszelką cenę pochwycić.
– A wy