– Oczywiście. Będziemy mieli obóz przed sobą, a konie ze strażnikami za sobą. Znajdziemy się w położeniu wymagającym wielkiej ostrożności, zwłaszcza że konie Indian są prawie tak czujne jak ich właściciele. Ale nie mówmy już więcej, musimy skupić uwagę.
Posuwaliśmy się w stronę jeziora, zachowując wielką ostrożność, gdyż mogliśmy się spotkać z krążącymi po okolicy Indianami. Szczęściem nikt nas nie zauważył i bez przeszkód dostaliśmy się tam, gdzie woda odpływała z jeziora.
Pas lasu wrzynał się tu wielkim łukiem w trawiastą równinę. Szliśmy jego skrajem przez pewien czas, gdy nagle tuż przed sobą usłyszeliśmy głosy.
– Pa-gu! – zawołał ktoś. – Hetet-sha enuka?
Co znaczyło: Pa-gu, gdzie jesteś?
– Eiwe (Tu) – odrzekł drugi.
– Bete omi (Chodź tutaj)!
– Szaj katu lel (Nie mam czasu)!
Potem nastała cisza.
– To dialekt podobny do języka Komanczów Racurroh. Mamy zatem przed sobą tych, których szukamy. Czy znacie to narzecze? – zapytałem szeptem Old Wabble’a.
– Tak.
– A więc zrozumieliście?
– Tak, jeden wołał drugiego, a tamten odpowiedział, że nie ma czasu.
– Dobrze. Bardzo się cieszę, że rozumiecie ten język, bo możecie razem ze mną podsłuchiwać Komanczów. Moje przypuszczenie sprawdziło się: mamy przed sobą konie, a nawoływali się strażnicy. Idźcie teraz ze mną, ale tak cicho i ostrożnie, jak tylko możecie.
Pomknęliśmy skrajem zarośli dalej. Kiedy skręciliśmy poza występ lasu, ujrzeliśmy nagle ognisko, płonące jakieś sześćset kroków od nas. Wokół ognia siedziało kilku Indian, pilnując koni pasących się w pobliżu.
– Jest tak, jak myśleliście, sir – rzekł Old Wabble. – Oto są konie, a za krzakami i drzewami obozują nad Błękitną Wodą ich właściciele.
– I właśnie w tym miejscu, o którym mówiłem, tam, gdzie i ja dwa razy obozowałem. Teraz musimy się położyć, bo nas zobaczą.
Poczołgaliśmy się skrajem zarośli, tak daleko, jak to było możliwe. Przed nami znajdowała się przerwa w zaroślach, którędy przechodziła ścieżka łącząca obóz z pastwiskiem. Chętnie byśmy z niej skorzystali, gdyby czerwonoskórzy nie kręcili się po niej tam i z powrotem. Nie mogliśmy się jednak narażać na to, że nas odkryją. Zwróciliśmy się zatem w prawo, aby równolegle do ścieżki przecisnąć się przez zarośla. Ponieważ, jak już wspomniałem, były one bardzo gęste, a musieliśmy unikać wszelkiego szmeru, kosztowało nas to sporo trudu i trwało bardzo długo, zanim dostaliśmy się na drugą stronę, gdzie ujrzeliśmy przed sobą obóz.
Był to obóz wojenny. Indianie nie mieli wprawdzie na twarzach wojennych barw, ale choć zamierzali się tu dłużej zatrzymać, w obozie nie było ani jednego namiotu, co oznaczało, że nie chodzi w tym wypadku o wyprawę myśliwską. Komancze musieli się czuć zupełnie bezpiecznie, gdyż rozniecili aż osiem ognisk. W blasku ognia naliczyliśmy około stu pięćdziesięciu czerwonoskórych. Robili zapasy mięsa, które, pokrajane w długie, cienkie płaty, suszyło się na rozciągniętych rzemieniach. Wybierali się widocznie na daleką wyprawę wojenną, podczas której nie będą mieli czasu polować, albo też udawali się w okolice, gdzie nie było bizonów ani innej zwierzyny. Mogły to być tereny podobne do gorącej i piaszczystej Sahary, Llano Estacado.
W pobliżu leżało kilka zabitych bizonów, a Indianie rozrąbywali zwierzynę na części, oddzielali mięso od kości i krajali je w pasy. Inni siedzieli przy ognisku i piekli mięso. Upieczone kawałki leżały w stosach obok nich, przeznaczone pewnie na wspólną wieczerzę. Przy dwóch małych ogniskach, położonych, niestety, daleko od siebie, siedzieli Indianie, którzy nie pracowali, lecz rozmawiali i palili fajkę. Każdy pociągał z niej kilka razy i podawał ją dalej. Musieli to być dowódcy. Gdyby ogniska znajdowały się blisko siebie, moglibyśmy podsłuchiwać razem, a tak musieliśmy się rozłączyć. Nie mogliśmy odejść, nie wiedząc, o czym rozmawiają Indianie.
Wyspa, o której wspomniałem Old Wabble’owi, ciemniała po drugiej stronie, na jaśniejszej nieco płaszczyźnie wody. Gdyby nie ta jasność, pochodząca prawdopodobnie od ognia, płonącego wśród zarośli na wyspie, byłaby zupełnie niewidoczna. Uderzyło mnie to i zadałem sobie pytanie, na co ten ogień. Powiodłem po obozie wzrokiem i znalazłem odpowiedź. Byli tu tylko Indianie – białego nigdzie nie dojrzałem.
Leżeliśmy tuż obok siebie, pod krzakiem, który nas całkowicie zasłaniał. Nikt nawet nie spojrzał w naszą stronę.
– Do diabła – szepnął stary. – Policzyłem tych drabów, jest ich stu pięćdziesięciu czterech, ale białego wśród nich nie ma. Chyba nie wykończyli jeszcze Old Surehanda?
– Nie. Jest na wyspie.
– Na wyspie? Aha! To ta ciemna plama tam na wodzie, na której leży jakby odblask ognia. Sądzicie więc, że tam jest Old Surehand?
– Na pewno.
– Jeśli tak jest naprawdę, to nie mamy się z czego cieszyć, Mr Shatterhand. Tutaj moglibyśmy się jakoś zakraść do niego, ale w tej sytuacji to niemożliwe.
– Pshaw! Ja wolę, że nie trzymają go tu, w obozie. Przyznacie mi niebawem słuszność. Najpierw chciałbym podsłuchać Indian. Czy widzicie te dwa małe ogniska, przy których rozmawiają wojownicy? Musimy się do nich dostać. Dla was przeznaczam bliższe. Zarośla sięgają tu daleko i pod ich osłoną zbliżycie się do Indian z łatwością. Drugie ognisko, płonące tuż nad wodą, jest o wiele trudniejsze do podejścia. Czy się zgadzacie?
– Tak, chociaż niewielki to dla mnie zaszczyt, że wybieracie dla siebie niebezpieczniejsze zadanie.
– To żaden wstyd. Zapamiętajcie teraz dobrze, co mówię. Po wszystkim wrócimy tutaj; kto przyjdzie pierwszy, da drugiemu znak, który nie może jednak zwrócić uwagi Indian. Słyszycie skrzeczenie ropuch? Taki głos na pewno nie wzbudzi podejrzenia. Czy potraficie go naśladować?
– Oczywiście.
– Więc po powrocie zawołacie cztery razy. Drugi i trzeci okrzyk powinny następować po sobie w krótszych odstępach aniżeli pozostałe. Rozumiecie?
– Yes. Dla odróżnienia od głosów prawdziwych ropuch.
– Słusznie. Ja zrobię tak samo, jeśli tu będę przed wami. Gdyby was odkryto, przedrzecie się, nie zważając na mnie, przez zarośla i wrócicie do naszego obozu. Ja przyjdę później.
– A jeśli was zobaczą?
– To także umknę, a wy ruszycie za mną możliwie najszybciej. Czy chcecie może jeszcze o coś zapytać?
– Nie. Otrzymałem zadanie i spełnię je. To jasne.
– No to powodzenia! A teraz naprzód!
– Tak, naprzód, sir! Będziecie ze mnie zadowoleni. Już mnie nie ma.
Rzeczywiście, szybko poczołgał się na lewo i znikł w krzakach.
Zadanie moje było daleko trudniejsze. Ognisko, do którego chciałem się dostać, płonęło w pobliżu wody; między mną a nim nie było nic, co mogłoby mi posłużyć za osłonę. Jak tam dojść i leżeć niepostrzeżenie przez jakiś czas? A musiałem się dostać do tego ogniska, gdyż jeden z siedzących przy nim Indian miał w czuprynie pióro białego orła, więc, choć nie widziałem jego twarzy, byłem pewien, że jest to wódz, Groźny Piorun.
Wiodła