– Otóż i miejsce, na którym chcę dotrzymać obietnicy. Zsiądźcie, panowie, a dowiecie się, w jaki sposób powstała legenda o duchu tego kanionu.
– O duchu? Pshaw! [Pshaw! – okrzyk indiański, który oznacza lekceważenie lub zdziwienie.] – roześmiał się Sam Parker. – Tylko głupiec wierzy w widma i duchy. Po prostu biały myśliwy zastrzelił tu przez pomyłkę przyjaciela Apacza zamiast wroga Komancza. Tyle że nikt nie wie, kto to był i jak to się stało.
– Ja to wiem, ja jeden – rzekł Joz, przesuwając ręką po oczach.
– Ty? A więc wiesz coś o tej nieszczęsnej historii?
– Czy ja coś wiem? Tu, z tego kamienia, na którym teraz siedzę, padł wówczas z mojej strzelby ten fatalny strzał. Miałem oczy o trzydzieści lat młodsze, nie były jednak dość bystre, by odróżnić przyjaciela od wroga. Miałem przyjaciela, wiernego przyjaciela. Był nim Apacz, który nazywał się Tklisz-lipa, to znaczy Grzechotnik. Uratowałem mu kiedyś życie, a on przyrzekł mi pokazać miejsce, gdzie, jak mówił, miało się znajdować mnóstwo nuggetu [Nugget (ang.) – samorodek złota.]. Znalazłem więc czterech dzielnych chłopców, nadających się do takiego przedsięwzięcia. Musieliśmy się zachowywać bardzo ostrożnie, ponieważ miejsce to leżało na terytorium Komanczów. Toteż nie wzięliśmy ze sobą koni. Tylko Apacz nie chciał się rozstać ze swoim mustangiem. Aby uniknąć wstępów, powiem, że po długiej wędrówce przybyliśmy na miejsce, tu, do kanionu. Widzicie te kaktusy na krawędzi skał? Dawniej rósł tam cały las kaktusów, w którym zbudowaliśmy sobie chatę. Tu nad wodą była nasza kopalnia.
Tklisz-lipa nie skłamał – skarb wydawał się naprawdę ogromny. Pracować mogły tylko cztery osoby jednocześnie, bo jeden z nas stał na straży, a drugi polował i starał się o mięso. Musieliśmy postępować z największą rozwagą, gdyż Awat-kuts, Wielki Bizon, wódz tutejszych Komanczów, był nie tylko krwiożerczym wojownikiem, ale i mistrzem w tropieniu. To oczywiste, że każdy z nas oprócz motyki i łopaty miał zawsze broń przy sobie.
Byliśmy tu już ze trzy tygodnie, kiedy pewnego dnia Apacz został na straży przy chacie, a Długi Dinters uganiał się za zwierzyną. My pracowaliśmy raźno na dnie wąwozu, a czerwonoskóry nudził się na górze, siedząc w słonecznej spiekocie. Zdjął ubranie i zwyczajem indiańskim nacierał sobie ciało tłuszczem niedźwiedzim dla ochrony przed robactwem. Wtem usłyszał za sobą szelest, obejrzał się i zobaczył groźnego wodza Komanczów, który z rozmachem zamierzał się na niego kolbą. Zanim Apacz zdołał uskoczyć w bok, kolba spadła na jego głowę z taką siłą, że stracił przytomność. Cios nie roztrzaskał mu czaszki tylko dlatego, że nosił osobliwą czapkę, ozdobioną ogonami lisimi i skórami grzechotników.
Awat-kuts zostawił go na razie w spokoju i wszedł do chaty, by ją splądrować. Znalazłszy worki napełnione nuggetem, zawiesił je sobie u pasa, po czym wyszedł, zrzucił swoją starą opończę z koca i zamienił ją na nową, zdjętą przez Apacza. Wpadła mu w oko także czapka ogłuszonego przeciwnika i włożył ją sobie na głowę. Następnie przywołał gwizdem swego krępego konika, którego zostawił w kaktusach, lecz widząc mustanga Apacza, pasącego się w pobliżu, uznał, że jest o wiele więcej wart. Wreszcie Komancz przystąpił do oskalpowania wroga, i to żywcem. Niezupełnie mu się to jednak udało, ponieważ Grzechotnik pod wpływem okropnego bólu odzyskał przytomność i chwycił Komancza za ręce. Zaczęli się mocować. Wielki Bizon musiał jednak wyjść zwycięsko z tej walki, gdyż przeciwnikowi krew zalewała oczy.
Tymczasem Dintersowi udało się polowanie i objuczony zdobyczą wracał do domu. Znalazłszy trop Komancza, przestraszony, szedł ostrożnie za nim. Wyszedłszy z kaktusowego lasu, zobaczył dwóch walczących Indian i wziął Komancza za Apacza z powodu nowej opończy i czapki, które miał na sobie Wielki Bizon. Złożył się czym prędzej i strzelił do ociekającego krwią przyjaciela, ale nie trafił go z tak dużej odległości. Komancz odwrócił się na odgłos strzału i spostrzegł nowego wroga. Zostawiwszy strzelbę na ziemi, wskoczył na mustanga i uciekł. Grzechotnik oszalały z bólu i wściekłości otarł krew z oczu i widząc umykającego przeciwnika, a także zostawionego przezeń konia, natychmiast dosiadł wierzchowca i popędził za Komanczem, odwijając w biegu lasso, które opasywało mu biodra.
Ponieważ biały zamykał drogę z prawej strony, a na lewo jeżył się pas kaktusów, Komancz popędził w stronę kanionu, wiedząc, że prostopadłą prawie ścianą prowadzi w głąb niebezpieczna co prawda, ale możliwa do przebycia ścieżka. Nie wiedział, że tam na dole znajdują się cztery blade twarze.
Zdziwiliśmy się niemało, kiedy z góry doleciał nas tętent cwałujących koni. Ujrzeliśmy najpierw głowy obu jeźdźców, lecz im niżej się znajdowali, tym dokładniej widzieliśmy ich postacie. Przodem biegł mustang Apacza, a jeźdźca wzięliśmy z powodu opończy i czapki za Grzechotnika. Za nim pędził na nieznanym koniu wojownik, któremu zwisała z głowy skrwawiona czupryna i który usiłował na próżno zarzucić ściganemu lasso na głowę. Słyszeliśmy głos Apacza, który powtarzał: „Zastrzelcie go, zastrzelcie go!”. Porwałem za strzelbę. W tej chwili pierwszy jeździec dotarł na dno parowu, tam za strumieniem, i pędził dalej. Zaraz za nim nadjechał drugi, a mogąc teraz swobodnie władać lassem, zamachnął się do rzutu. Wypaliłem, jeździec krzyknął i spadł na wznak z konia, który pognał dalej sam. W kilka sekund byliśmy przy leżącym Indianinie. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy poznaliśmy czerwonoskórego przyjaciela! Moja kula trafiła aż nadto dobrze. Umierający wskazał przed siebie i rzekł słabym głosem: „Darteh liczane Awat-kuts!” (Ten pies to Wielki Bizon!). W chwilę potem już nie żył.
Hawley przerwał opowiadanie i zapatrzył się ponuro w jeden punkt. Uszanowaliśmy jego uczucia i także milczeliśmy. Dopiero po dłuższej chwili Joz dodał:
– Tak to zapłacono mu kulą za darowane nam złoto. Nazwaliśmy ten wąwóz Mistake Canyon i nazwa ta przetrwała do dziś. Historię owej pomyłki opowiadano często w mojej obecności, ale nigdy nie wyjawiłem, że to ja jestem jej bohaterem. Próbowałem sam się uporać ze swym nieszczęściem. Dziś jednak, kiedy znalazłem się znowu na tym przeklętym miejscu, chciałem zrzucić ciężar z serca. Powiedzcie, czy można mnie nazwać mordercą?
– Nie, nie! – zawołali wszyscy. – Jesteś zupełnie niewinny. Ale co się stało z Komanczem? Czy umknął?
– Nie. Znaleźliśmy go nieopodal w rumowisku skalnym, gdzie koń mu się potknął i zrzucił go na ziemię. Był martwy.
– A złoto? A nugget? Chcemy przecież wiedzieć, jakie to skarby zabraliście z kanionu.
– O wiele mniej, aniżeli można było przypuszczać po świetnym początku. Zdawało się, że anioł zemsty ukrył złoto w głębi ziemi. Złotego kruszcu było z każdym dniem mniej, aż w końcu całkiem go zabrakło. Kopaliśmy jeszcze przez całe tygodnie, ale na próżno. To, co zebraliśmy, nie wystarczyło na długo i wyczerpało się szybko przy grze i winie. Jedno mi tylko zostało i nie opuści mnie nigdy, a mianowicie wspomnienie chwili, kiedy moja kula strąciła z konia Apacza. Ten obraz mam ciągle przed oczami, a uszy rozdziera mi jego śmiertelny okrzyk. Jedźmy – rzekł. – Nie chcę dłużej patrzeć na to miejsce.
Wstał powoli, ociężale i otrząsnął się, jak gdyby chciał się pozbyć ciężkiego brzemienia.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Kanion był tak długi, że dopiero po upływie godziny dotarliśmy do wylotu. Stało tam kilka olbrzymich kaktusów,