– Nie.
– Hm! Zawrócili widocznie na południe. Siedzimy tu już prawie od dwu tygodni, a żaden nie pokazał nosa.
Ośle! – miałem ochotę mu powiedzieć. – Chcąc złapać czerwonoskórych, musiałbyś ich poszukać. Ani im się śni wpadać ci dobrowolnie w ręce.
Komendant nie mógł się zorientować, gdzie są Komancze, ale oni wiedzieli dokładnie, że wojsko tu się znajduje. Z całą pewnością podchodzili nocami pod obóz. Jak gdyby odgadłszy moje myśli, oficer dodał:
– Brak nam tęgiego zwiadowcy, któremu mógłbym zaufać i który by ich wytropił. Old Wabble nocował u nas i byłby odpowiedni do tej funkcji, lecz dopiero po jego odejściu dowiedzieliśmy się, że to był właśnie on. Ten szelma zwąchał pewnie pismo nosem i podał się za jakiegoś Cuttera. Przed tygodniem nasz patrol natknął się na Winnetou, który byłby jeszcze lepszy, lecz umknął czym prędzej. Mówią, że gdzie on się pokaże, tam i Old Shatterhand [Shatterhand (ang.) – Grzmocąca Ręka.] jest niedaleko. Chciałbym go mieć tutaj. Jak się nazywacie, sir?
– Charley.
Podałem mu swoje imię, które mogło uchodzić także za nazwisko. Ani mi się śniło informować go, że to ja właśnie jestem Old Shatterhandem. Nie miałem ani czasu, ani ochoty zostawać tutaj i wysługiwać się komendantowi jako szpieg. Jednocześnie przyjrzałem się leżącym na ziemi cywilom i uspokoiłem się, nie znalazłszy ani jednej znajomej twarzy. Mógł mnie tylko zdradzić wierzchowiec i broń. Wiedziano powszechnie, że Old Shatterhand ma rusznicę na niedźwiedzie i sztucer Henry’ego oraz jeździ na czarnym ogierze darowanym mu przez Winnetou. Na szczęście komendant był na tyle ograniczony, że nie wpadł na to. Wrócił do namiotu, nie pytając o nic więcej.
Ale to, czego nie domyślił się oficer, mógł odgadnąć któryś z cywilów będących niewątpliwie myśliwymi z Zachodu. Toteż wsunąłem nieznacznie sztucer do skórzanego futerału, żeby nie było widać jego osobliwego zamka. Rusznica mniej wpadała w oko. Rozsiodłałem ogiera i puściłem go wolno. Trawy tu wprawdzie nie było, ale pomiędzy wielkimi kaktusami rosło mnóstwo melokaktusów, dostatecznie soczystych i pożywnych. Mój karosz [Karosz – koń maści czarnej.] umiał te rośliny obierać z kolców, nie kalecząc się wcale.
Kiedy potem poprosiłem myśliwych, aby mi pozwolili przysiąść się do nich, jeden z nich powiedział:
– Siadajcie, sir, i zjedzcie coś z nami, jeśli łaska. Nazywam się Sam Parker, a gdy mam jeszcze kawałek mięsiwa, każdy uczciwy człowiek może się nim pożywić, dopóki zapasy się nie skończą. Jesteście głodni?
– Zdaje mi się, że tak.
– To ukrójcie sobie, ile chcecie. Jesteście tu wśród samych westmanów, sir. A wy? Co robicie?
– Ja też tułam się czasami po tej stronie Missisipi, ale nie wiem, czy mógłbym się nazywać westmanem. Dużo potrzeba, aby nim zostać.
Parker odchrząknął z zadowoleniem i rzekł:
– Macie słuszność, sir, zupełną słuszność. Cieszy mnie, że spotykam człowieka skromnego, który będąc stróżem nocnym, nie uważa się zaraz za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mało teraz takich ludzi. Co robicie tu na Zachodzie? Myśliwy? Nastawiacz sideł? Zbieracz miodu?
– Poszukiwacz grobów, mister Parker.
– Poszukiwacz grobów?! – zawołał zdumiony. – Czy drwicie z nas, sir?
– Ani mi to przez myśl nie przeszło.
– Więc bądźcie tak dobrzy i wytłumaczcie się, jeśli nie mam wbić wam noża między żebra. Nie pozwolę z siebie wariata strugać.
– Well. Chcę zbadać, skąd pochodzą dzisiejsi Indianie. Słyszeliście już może, że zawartość grobów może w tym bardzo pomóc.
– Hm! Rzeczywiście czytałem o tym, że są ludzie, którzy rozkopują dawne groby, aby w ten sposób studiować historię czy coś podobnego. To wierutne głupstwo! I tym się właśnie zajmujecie? A więc jesteście uczonym?
– Yes.
– Niech was Bóg ma w swojej opiece, sir! Możecie łatwo wpaść nosem w grób i zostać tam na zawsze. Jeśli szukacie zwłok, to czyńcie to w takich okolicach, gdzie jesteście pewni swego życia. Tutaj kule i tomahawki świszczą w powietrzu. Komancze ruszyli ze swoich siedzib. Czy umiecie strzelać?
– Trochę.
– Hm, wyobrażam sobie! Jak widzę, macie starą rusznicę, którą można mury walić. To ma swoje znaczenie. A tam w tym futerale to pewnie taka fuzyjka na niedzielę? Powiadam wam, sir, że tu niebezpiecznie szukać trupów. Zabierajcie się stąd. Albo przyłączcie się do nas, zawsze to bezpieczniej aniżeli samemu.
– W jakim kierunku jedziecie?
– Także nad Pecos, tam gdzie i wy. Słyszeliśmy, żeście o tym mówili przed chwilą.
Obrzucił mnie na poły łaskawym, na poły ironicznym spojrzeniem i mówił dalej:
– Wyglądacie wcale nieźle, jak obłuskane jajo, ale to nie przyda się na nic w tych stronach, sir. Prawdziwy westman wygląda całkiem inaczej. Mimo to podobacie mi się i zapraszam was do naszej kompanii. Obronimy was, gdyż w pojedynkę nie zdołacie się przebić. Macie, zdaje się, coś, co we wschodnich stanach nazwano by z pewnością koniem. Czy ten dyszlowy jest waszą własnością?
– Tak, oczywiście, Mr Parker – odrzekłem, ubawiony szczerze, że mego rasowego indiańskiego ogiera, z którym tylko karosz Winnetou mógł się równać, uważa za konia pociągowego.
– Spodziewałem się tego – mówił dalej Parker. – Koń wygląda tak samo gracko jak wy. Widać po nim, że także szuka zwłok dawno zmarłych ludzi i nie ma nic innego do roboty. A więc jedziecie z nami? Wyruszamy jutro wczesnym rankiem.
– Przyjmuję z wdzięcznością waszą propozycję i proszę was o opiekę.
– Będziecie ją mieli i sądzę, że bardzo wam się przyda. Rad będę, gdy już stąd odjedziemy, bo komendant gotów któregoś z nas zatrzymać jako zwiadowcę. Nieprawdaż, Jozie?
Z pytaniem tym zwrócił się do starszego mężczyzny z sympatyczną twarzą o melancholijnym wyrazie, jak gdyby dręczyło go jakieś ukryte zmartwienie. Joz jest skrótem od Jozue. Jak się później dowiedziałem, człowiek ten nazywał się Jozue Hawley.
– Jestem tego samego zdania – odrzekł zapytany. – Tego jeszcze brakowało, żeby za tych wojaków wyciągać kasztany z ognia i poparzyć sobie przy tym przednie łapy. Gdyby chociaż zatrzymali Old Wabble’a! To był odpowiedni człowiek. Będę szczęśliwy, kiedy się stąd wyniesiemy i przedostaniemy przez Mistake Canyon.
– Czemu? Czy obawiasz się ducha zabitego Indianina?
– Obawiać się? Nie. Ale ten kanion to paskudne miejsce. Przeżyłem tu coś, co nie każdy codziennie przeżywa, i znalazłem przy tym złoto.
– Naprawdę? Czy odkryliście je przypadkiem, Jozie?
– Nie. Drogę pokazał nam Indianin.
– Trudno w to uwierzyć. Czerwonoskóry nigdy takich rzeczy nie wyjawia białemu, jeśli nawet jest jego najlepszym przyjacielem.
– W takim razie był to wyjątkowy wypadek. Indianin był właśnie tym, którego później zastrzelono w kanionie. Opowiem wam może tę historię, gdy jutro pojedziemy tamtędy. Teraz wolę o tym zamilczeć. Daj no mi jeszcze mięsa, jestem głodny. To wprawdzie tylko antylopa, ale musi smakować,