– Hm – odezwałem się w końcu. – Mamy dwadzieścia dziewięć procent szacowanej skuteczności w przypadku walki w nieważkości. Potrzebujemy czasu na zmianę konfiguracji w celu osiągnięcia maksymalnej efektywności.
Na kilka sekund zapadła cisza. Tymczasem pierścień był coraz bliżej. Nie widziałem już całej jego krawędzi. Podwładni sami zmienili tryb obrazu – zobaczyłem schematyczne przedstawienie kosmicznych wrót. Byliśmy bliżej, niż myślałem. Miałem tylko nadzieję, że sztuczne neurony makrosów iskrzą w dobrą stronę.
– Zmiana harmonogramu. Zmiana priorytetu.
Co to znaczyło, do cholery? Wszyscy wgapiliśmy się w ekran, szukając odpowiedzi. Poczuliśmy drgnięcie i lekki ruch w bok. Na ekranie pierścień, który znajdował się bezpośrednio przed nami, przesunął się.
– Zatrzymujemy się i zawracamy, sir – wyjaśniła kapitan Sarin.
Słyszałem ulgę w jej głosie. Uśmiechnąłem się, a ona odpowiedziała tym samym. Staliśmy u progu śmierci, ale jeszcze nie zapukaliśmy do drzwi i nie wparowaliśmy do środka. To wystarczyło, aby ucieszyć moją załogę – utrzymanie się przy życiu przez parę kolejnych godzin.
Było to jednak krótkotrwałe uczucie. Pomyślałem o zapytaniu makrosów o więcej szczegółów, na przykład o to, ile czasu dadzą nam na „przygotowania”, ale uznałem, że to zły pomysł. Wykorzystamy cały czas, jaki otrzymamy, a gdy znowu będą chcieli ruszyć, będziemy grać zaskoczonych i prosić o więcej. To technika, którą moje dzieci bezbłędnie opanowały względem mnie, gdy jeszcze byłem ojcem. Kiedy mówiłem „czas do łóżka”, słyszały „zgódźcie się na pójście do łóżka, po czym po cichu bawcie się dalej, póki nie przypomnę sobie, by znowu wysłać was do łóżka… wrócić do punktu pierwszego i powtórzyć”.
Wspomnienie o dzieciach sprawiło, że po raz pierwszy od dawna poczułem w sercu ukłucie. Przez całą minutę po prostu wpatrywałem się bezmyślnie w ekran. Gdy zdałem sobie znów sprawę z otoczenia, zobaczyłem obok nową twarz. Była to Sandra.
– Jesteś przytomny? – spytała.
– Tak.
– Co się dzieje, do cholery? Mamy być w gotowości bojowej czy nie?
– Nie – odparłem. Odwróciłem się do kapitan Sarin i poleciłem jej odwołać rozkaz.
– Gdzie reszta dowództwa? – spytała Sandra, rozglądając się. – Co z Raphimem?
Byłem tylko ja, kapitan Sarin i troje innych oficerów. Oprócz tego dwóch bosmanów i sierżant sztabowy o nazwisku Górski. Przejął nawigację od zabitego porucznika Raphima Shresthy, bo zanim się zaciągnął, był na studiach inżynierskich.
Górski uniósł dłoń w rękawicy i pomachał do Sandry. Uśmiechał się lekko.
– Jestem nowy – oznajmił.
Zawsze wyglądał na niedogolonego, a jego błękitne oczy sprawiały, że nieodmiennie wydawał się czymś zaskoczony.
– Raphim i inni polegli na Heliosie – wyjaśniła po cichu Sarin.
– Och… no tak – powiedziała Sandra z nietypową dla siebie nutą zakłopotania. Była nieco podenerwowana. – Przepraszam. Wygląda na to, że potrzebujecie tu nowych ludzi.
Skinąłem głową.
– Myślałem, że lecimy na Ziemię. Uznałem, że przydzielę ludziom nowe obowiązki, gdy wrócimy do bazy. Ale masz rację. Misja się nie skończyła, a my potrzebujemy pełnej załogi cegły dowodzenia. Straciliśmy osiemdziesiąt procent oficerów. Ryzyko zawodowe frontowych żołnierzy.
Sandra zmarszczyła brwi. Wyraźnie było jej przykro, że poruszyła tak drażliwy temat. Wszyscy byli w szoku i zastanawiali się nad czekającą ich kampanią. Nabrałem powietrza i pokręciłem głową. Musiałem przestać śnić na jawie i w końcu zapędzić ludzi do roboty. Ciągłe myślenie o tym, że większość z nas nie żyje i czeka nas walka z kolejnym nieznanym wrogiem, nie pomagało. Czas znowu przejąć dowodzenie.
– Dobrze – powiedziałem, rozglądając się po pomieszczeniu. Słabo oświetlone twarze spoglądały na mnie, odbijając niebieskawy blask kilkunastu ekranów. – Jesteście teraz wszyscy podporucznikami, oprócz kapitan Jasmine Sarin, którą awansuję na majora. Gratulacje, Jasmine. Będziesz teraz moją zastępczynią w miejsce Robinsona.
– A co ze mną? – spytała Sandra, uśmiechając się.
Widziałem, że mówi to półżartem, ale spojrzałem na nią z powagą.
– Nie słyszałaś? Jesteś teraz podporucznikiem. Orientujesz się w cegle dowodzenia nie gorzej niż inni, którzy mi zostali. Pracowałaś nad komunikacją w moim biurze, ale teraz dostaniesz nowe zadanie. Będziesz dowodzić komunikacją w całej jednostce.
Załoga wydawała się zaskoczona, ale nikt nie zgłosił obiekcji. Widziałem w ich oczach, że wszyscy czuli, iż zasłużyli na awanse. Też tak uważałem. W tych warunkach wiedza, jak przetrwać, była cechą pożądaną u moich oficerów. Nawet Sandra walczyła wręcz na Heliosie. Ilu ludzi na Ziemi zabiło kosmitę gołymi rękami? Niewielu. Przez wojnę dziewczyna nie skończyła studiów, ale miała nie gorsze kwalifikacje niż inni. Zarządziłem zebranie sztabu i wezwałem major Sarin, porucznika Górskiego i sierżanta sztabowego Kwona do mojego biura. Gdy tylko go zobaczyłem, awansowałem Kwona na kapitana, mimo jego obiekcji.
– Nie mam wykształcenia, sir – marudził. – Nie wiedziałbym nawet, jakiego widelca użyć w mesie oficerskiej!
– Ma pan mylne pojęcie, kapitanie – powiedziałem. – Oficerowie Sił Gwiezdnych nie używają widelców.
– A! – odparł Kwon, szczerze zaskoczony. – W takim razie dam sobie radę.
– Doskonale. Potrzebuję doświadczonego oficera polowego, znającego się na siłach lądowych. Jeśli mamy najechać te sztuczne satelity – czyli pewnie jakieś stacje kosmiczne – będzie to robota dla piechoty. Nie będziemy w stanie korzystać z opancerzonych grawiczołgów na pokładzie struktur wroga.
Wszyscy spojrzeli na mnie z niepokojem. Chyba po raz pierwszy zdali sobie sprawę z tego, czego oczekiwały od nas makrosy. Bieganie po planecie z karabinem to jedno, ale najechanie bazy orbitalnej wroga, podczas gdy on do ciebie strzela, to było coś zupełnie innego.
– Sir – odezwała się po raz pierwszy major Sarin – nie rozumiem, w jaki sposób mamy uzyskać dostęp do bazy wroga – czymkolwiek jest.
– To jeden z wielu powodów, dla których zwołałem to zebranie. Jakieś pomysły?
Wszyscy spojrzeli na Kwona, prawdziwego żołnierza piechoty.
– Mamy kombinezony – powiedział świeżo upieczony kapitan. – W najgorszym razie podlecimy i jakoś przepalimy sobie wejście.
– W najgorszym razie – zgodziłem się.
– Lepszy pomysł – kontynuował Kwon – to zbudowanie pojazdu desantowego.
Zastanowiłem się chwilkę i skinąłem głową.
– Jak dużego?
Kwon wzruszył ramionami.
– Jednoosobowego albo wielkości czołgu. Cokolwiek będzie łatwiejsze.
Zastanowiłem się dłużej.
– Zostało nam kilka borczołgów – stwierdziłem. – Będzie z nich dobra platforma. Ale nie pomieszczą wszystkich desantowców. Jedynie dwudziestu marines każdy. Jeśli jednak zmienimy systemy napędu i namierzania, mogą podlecieć do celu i użyć laserów wiertniczych do zrobienia dziur.
– Dobry