Dość dobre powody, aby pozostać przy życiu. Мэтт Хейг. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Мэтт Хейг
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 2015
isbn: 978-83-8110-029-8
Скачать книгу
miesięcy przed pierwszym zażyciem diazepamu byłem w agencji rekrutacyjnej usytuowanej w środkowym Londynie.

      – Co pan chce zrobić ze swoim życiem? – zapytała konsultantka. Miała poważną, pociągłą twarz, jak posągi na Wyspie Wielkanocnej.

      – Nie wiem.

      – Widzi pan siebie w roli sprzedawcy?

      – Może – skłamałem. Byłem lekko skacowany. (Mieszkaliśmy blisko pubu. Trzy piwa i biały rosjanin, albo i dwa, stanowiły moją wieczorną rutynę). Nie miałem zielonego pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, ale byłem przekonany, że nie nie zostanę sprzedawcą.

      – Szczerze mówiąc, patrząc na pańskie CV, nie do końca wiem, co mógłby pan robić. Ale jest kwiecień, rok akademicki się jeszcze nie skończył, może coś panu znajdziemy.

      I miała rację. Po serii katastrofalnych rozmów kwalifikacyjnych znalazłem pracę jako sprzedawca powierzchni reklamowych w gazecie poświęconej dziennikarstwu „Press Gazette” w Croydon. Moim szefem był Iain, Australijczyk, który wyłożył mi podstawy sprzedaży.

      – Wiesz, co to jest AIDA? – zapytał.

      – Ta opera?

      – Co? Nie. AIDA. A – Attention, I – Interest, D – Desire, A – Action. Uwaga, zainteresowanie, pożądanie, działanie. Cztery etapy procesu sprzedaży. Przyciągasz uwagę klienta, następnie wywołujesz jego zainteresowanie, potem pożądanie, aż w końcu skłaniasz go do działania.

      – Jasne.

      A potem ni stąd, ni zowąd oznajmił:

      – Mam wielkiego penisa.

      – Co?

      – Widzisz. Zdobyłem twoją uwagę.

      – Więc powinienem mówić o swoim penisie?

      – Nie. To był przykład.

      – Czaję – odparłem, patrząc przez okno na ponure, szare niebo nad Croydon.

      Nie dogadywałem się z Iainem. Fakt, zapytał, czy „dołączę do chłopaków” w porze lunchu, wypijemy piwko, zagramy w bilard. Same sprośne żarty, piłka nożna, obgadywanie dziewczyn. Nie znosiłem tego. Nie czułem się tak bardzo nie na miejscu, odkąd skończyłem trzynaście lat. Mieliśmy z Andreą plan, aby dojść do ładu z życiem na tyle, żeby nie musieć wracać na Ibizę tamtego lata. Ale podczas tego jednego lunchu odczuwałem taką beznadziejność, jakby cała moja dusza schowała się za chmurą. I dosłownie nie mogłem już ścierpieć kolejnej godziny poświęconej rozmowom telefonicznym z ludźmi, którzy nie chcieli ze mną rozmawiać. Odszedłem z pracy. Po prostu wyszedłem. To była porażka. Łatwo odpuściłem. I nie miałem żadnych perspektyw. Równia pochyła, poddałem się chorobie, która tylko na mnie czekała. Nie zdawałem sobie nawet z tego sprawy. Albo mnie to w ogóle nie obchodziło. Myślałem tylko o ucieczce.

      Bezkres

      Ludzkie ciało jest większe, niż się wydaje. Postępy w nauce i technologii pokazują, że ciało samo w sobie jest wszechświatem. Każdy z nas składa się z blisko trzech bilionów komórek. W każdej komórce jest tyle samo atomów. Sporo oddzielnych elementów. Sam mózg to sto miliardów komórek, plus minus kilka miliardów.

      Jednak przez większość czasu nie czujemy tej niemal nieskończonej natury naszego fizycznego jestestwa. Upraszczamy wszystko, myśląc o sobie w kategorii większych części. Ramiona, nogi, stopy, ręce, tors, głowa. Ciało i kości.

      To właśnie robią nasze umysły. Aby radzić sobie z życiem, upraszczają je. W określonym czasie koncentrują się na jednej rzeczy. Ale depresja to coś w rodzaju fizyki kwantowej myśli i emocji. Ukazuje to, co zazwyczaj jest w ukryciu. Rozpadasz się, tak jak wszystko, co jest ci znane. Okazuje się, że nie jesteś tylko częścią składową wszechświata, „gwiezdnym pyłem”, jak twierdzi Carl Sagan. Człowiek jest bezkresny i skomplikowany jak wszechświat. Psychologowie ewolucyjni mogą mieć rację, ludzie za bardzo się rozwinęli. Ceną za bycie pierwszym inteligentnym gatunkiem w pełni świadomym istnienia wszechświata jest zdolność do odczuwania jego ciemnej strony.

      Nadzieja, której nie było

      Rodzice czekali na lotnisku. Wyglądali na zmęczonych, szczęśliwych i zmartwionych jednocześnie. Uścisnęli mnie i pojechaliśmy do domu.

      Było mi lepiej. Było mi lepiej. Zostawiłem swoje demony za sobą, nad Morzem Śródziemnym i czułem się dobrze. Dalej brałem tabletki nasenne i diazepam, ale nie potrzebowałem ich. Potrzebowałem pobyć w domu. Potrzebowałem mamy i taty. Tak. Było mi lepiej. Nadal byłem trochę rozdrażniony, ale było mi lepiej. Było mi lepiej!

      – Martwiliśmy się o ciebie – powiedziała mama. Wyraziła to na jakieś 87 różnych sposobów.

      Obróciła się do mnie z uśmiechem. A raczej się skrzywiła, oczy się jej szkliły. Czułem to. Czułem ten cały ciężar: obecność mamy, to, że jestem synem, któremu nie wyszło, to, że jestem kochany, że jestem rozczarowaniem, że jestem nadzieją, której nie było, a być powinna. Ale było mi lepiej. Może czułem się trochę wyczerpany, ale to było zrozumiałe. Zasadniczo było mi lepiej. Jeszcze mogłem być dla kogoś nadzieją. Jeszcze mogłem dożyć dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Mogłem zostać prawnikiem, neurochirurgiem, alpinistą albo reżyserem teatralnym. To był dopiero początek. Początek. Początek.

      Zapadła noc. Za oknem ujrzałem drogowskaz „Newark 24”. Newark to miejsce, gdzie dorastałem i do którego wracałem. Miasteczko liczące 40 tysięcy mieszkańców. Miejsce, z którego zawsze pragnąłem uciec, a teraz do niego wróciłem. Ale w porządku. Pomyślałem o swoim dzieciństwie. O szczęśliwych i smutnych dniach w szkole i nieustannej walce o samoakceptację. Dwadzieścia cztery. Miałem dwadzieścia cztery lata. Drogowskaz był znakiem od losu. Newark 24. „Wiedzieliśmy, że to się stanie”. Tylko brakowało na nim mojego imienia.

      Pamiętam, że jedliśmy posiłek przy kuchennym stole. Nie mówiłem dużo, ale wystarczająco, żeby udowodnić, że czuję się dobrze, nie jestem szalony, nie mam depresji. Czułem się dobrze. Nie byłem szalony, nie miałem depresji.

      Jedliśmy zapiekankę rybną. Chyba zrobili ją specjalnie dla mnie. Jedzenie dla polepszenia nastroju. Siedziałem przy stole i jadłem zapiekankę rybną. Była dziesiąta trzydzieści. Poszedłem do toalety na dole. Włączyłem światło, pociągając za sznurek. Ściany były w kolorze ciemnego różu. Wysikałem się, spuściłem wodę i zauważyłem, że mój umysł się zmienia. Zamroczyło mnie, zmieniło się światło. W sensie psychologicznym.

      Czułem się lepiej. Czułem się lepiej. To tylko małe wątpliwości. Kropka atramentu w szklance czystej wody. W chwili gdy zdałem sobie sprawę, że jednak nie czuję się tak całkiem dobrze, zrozumiałem też, że jestem naprawdę bardzo chory.

      Cyklon

      Wątpliwości są jak stado jaskółek. Podążają jedna za drugą. Gapiłem się na siebie w lustrze. Gapiłem się na swoją twarz, aż przestałem ją rozpoznawać. Wróciłem do stołu, usiadłem. Nie powiedziałem nikomu, jak się naprawdę czuję. Gdybym powiedział prawdę, spotęgowałoby to moje uczucie. Zachowując się normalnie, stawałem się trochę bardziej normlany. Zachowywałem się więc normalnie.

      – Jak późno! – zauważyła nagle mama. – Muszę wstać jutro wcześnie do pracy. (Była dyrektorem przedszkola).

      – Idź spać – powiedziałem.

      – Tak, idź spać, Mary – dodała Andrea. – Ogarniemy łóżka i resztę.

      – Łóżko jest w jego pokoju, materac na podłodze, ale chętnie odstąpimy wam nasze łóżko