Soulless. T. M. Frazier. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: T. M. Frazier
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Эротика, Секс
Год издания: 0
isbn: 978-83-66134-48-5
Скачать книгу
sądzisz, że to trochę pojebane?

      Sadie położyła rękę na stole wnętrzem dłoni do góry i podciągnęła rękaw. Jej przedramię pokrywały małe, okrągłe blizny, od różowych po białe.

      – Wiem, że to niewiarygodne – powiedziała, w końcu patrząc mi w oczy. – Ale taka jest prawda.

      – Powiedzmy, że tak jest. Ale nadal pozostaje pytanie, dlaczego on to w ogóle zrobił – wytknąłem. – Chop zawsze ma jakiś powód, nawet najbardziej popieprzony. A to? – zapytałem, wskazując na jej ramię. Obciągnęła rękaw. – Jakoś żaden powód nie przychodzi mi na myśl.

      – W tej chwili nie ma znaczenia, dlaczego to się stało, Abel. To już nie jest ważne. Szukanie odpowiedzi nie pozwala mi pójść naprzód.

      – A więc dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś? Po co tu przyszłaś? Myślisz, że Chop nie dowie się, że tu byłaś? On ma swoich ludzi wszędzie. A może zapomniałaś o tym, bo przez dwadzieścia pięć lat żyłaś w zamknięciu, naćpana? – powiedziałem sarkastycznie, kpiąc z jej niewiarygodnej historii. Ta suka mogła być ćpunką, która niedawno przeszła odwyk i po prostu chciała mieć jakąś wymówkę na swoją nieobecność w moim życiu, która trwała prawie trzy dekady.

      Dzyń, dzyń, skurwielu. Chop ją postrzelił. Wróciła. Powiedziała wszystkim, że była martwa. Jak dla mnie wygląda na żywą, więc jeśli nawet jej historia nie jest prawdziwa, to twój stary i tak maczał w tym palce, wtrącił się duch Preppy’ego. Odkąd poznałem Ti, słyszałem go rzadziej, ale cieszyłem się, że ten mały sukinkot wciąż jest przy mnie. Oparłem łokcie na stole i zakryłem usta rękami, by ukryć uśmiech.

      Preppy miał rację, ale w żaden sposób nie dowiem się, czy Sadie powiedziała prawdę. Długie tortury są w stylu Chopa, ale dlaczego miałby kłamać w kwestii matki? W tej historii chodziło o coś więcej, jednak nie wiedziałem, czy Sadie kłamała, czy naprawdę nic nie pamiętała.

      Odchrząknęła, a ja skupiłem wzrok na jej długich włosach, które okręcała wokół dłoni. Wyglądały na trochę dłuższe niż te z mojego wspomnienia, sięgały talii i były niemal czarne, z siwymi pasmami. Zmarszczki wokół jej oczu się pogłębiły, nie miała czerwonej szminki na ustach ani żadnego innego makijażu.

      – Wpisałam się na listę odwiedzających, używając innego nazwiska. Poza tym po wyjściu stąd zniknę. Na zawsze. Po prostu… musiałam tu przyjść. Tak myślę. Musiałam cię najpierw zobaczyć, zanim odejdę na dobre. – Zaczęła skubać paznokcie.

      Już nie musiałem ukrywać uśmiechu, bo zniknął tak szybko, jak się pojawił.

      – Czego się spodziewałaś? Że cię przytulę i powiem: „Tęskniłem za tobą, mamusiu”? – Oparłem się na krześle i skrzyżowałem ramiona na piersi.

      Przesunęła palcem po długiej, niewyraźnej bliźnie na czole, która przecinała linię jej włosów. Pokręciła głową.

      – Nie, nie po to cię odwiedziłam. Przyjście tutaj było samolubne z mojej strony, ale musiałam to zrobić. Musiałam ci powiedzieć, jaką krzywdę mi wyrządził. Musisz wiedzieć, co z niego za człowiek.

      – Doskonale wiem, jakim człowiekiem jest mój ojciec – powiedziałem, pochylając się w jej stronę.

      Sadie poruszyła się niespokojnie na krześle.

      – Myślę, że on naprawdę to zrobił. Utrzymywał mnie przy życiu, bo uważał, że zdradziłam klub, ale tak nie było. Może myślał, że śmierć nie jest wystarczającą karą. Zabicie mnie by mu nie wystarczyło, chciał odebrać mi życie i sprawić, że będę cierpiała bez końca. – Sadie pociągnęła nosem, a ja zauważyłem, że jej oczy zrobiły się wilgotne. – Wiesz co? Modlę się do Boga, żebym nigdy nie przypomniała sobie, co tak naprawdę się stało. Modlę się o to, by to już zawsze pozostało tajemnicą. – Odsunęła krzesło od stołu, szurając nim po linoleum, ale nie wstała. – Bo coś mi mówi, że nie zrobił mi nic dobrego. – Otarła policzek wierzchem dłoni i nagle powróciło jej puste spojrzenie. Przestała pociągać nosem.

      – Po co to przebranie? – zapytałem, wskazując na jasnoniebieski fartuch, który miała na sobie.

      Spojrzała na niego i złapała za materiał.

      – Jeśli ktoś będzie pytać o twojego gościa, jeśli Chop się dowie, mam nadzieję, że dzięki temu będą szukać pielęgniarki.

      – Po co w ogóle tak ryzykowałaś?

      Sadie zignorowała moje pytanie. Westchnęła i spojrzała mi w twarz.

      – Masz jego oczy – powiedziała, przyglądając się im. Poruszyłem się niespokojnie na twardym plastikowym krześle. – Bardzo go przypominasz. Tuż po porodzie miałam nawet wrażenie, że jesteś nim.

      – Nie jestem taki jak on – warknąłem.

      – Ale trafiłeś do więzienia – oponowała.

      – Znalazłem się tutaj, bo tak wybrałem. Nie próbuj tego przeinaczać w tym swoim naćpanym umyśle. Nie znasz mnie. Nie wiesz, jakich złych rzeczy się dopuściłem. Ale nie wiesz też, nawet sobie nie wyobrażasz, co dobrego zrobiłem.

      – Zrobiłeś to dla dziewczyny – powiedziała. To nie było pytanie. Kącik jej ust uniósł się w uśmiechu.

      – A jeśli tak, to co?

      – To znaczy, że może jednak jesteś człowiekiem – wytknęła. Wyglądała na rozluźnioną, jakby nowe odkrycie ją usatysfakcjonowało. – Bez wątpienia masz to po mnie i mojej rodzinie.

      – Rodzinie? – zapytałem, prychając, gdy usłyszałem swobodny ton, jakim wypowiedziała to słowo, którego nawet nie rozumiała.

      – Ja jestem twoją rodziną – odparła. – Po prostu chciałam…

      – Już mam rodzinę – przerwałem jej. – Ty nie masz prawa nią być.

      – Mówisz o Andrii? – zapytała.

      Nie podobał mi się sposób, w jaki wypowiedziała imię mojej przyrodniej siostry, jakby ją ono obrzydzało. Andria należała do mojej rodziny, chociaż nie widziałem jej od lat. Była wynikiem przelotnego romansu Chopa z kelnerką z Georgii. Andria powinna dziękować wszechświatowi, że nie urodziła się jako chłopiec, bo mam przeczucie, że gdyby jednak urodziła się z fiutem, to nosiłaby teraz kamizelkę tak jak ja.

      – Tak, ale nie o niej mówiłem.

      Znowu wbiła wzrok w swoje kolana.

      – Mój Abel. Mój chłopiec. Myślę, że powinniśmy…

      – McAdams! – zagrzmiał głęboki głos. – Koniec czasu. Wstawaj – nakazał strażnik. Pociągnął za oparcie mojego krzesła, zmuszając mnie do posłuszeństwa.

      – Musisz wiedzieć, że ja już nie należę do gangu Beach Bastards – powiedziałem do ducha mojej matki. – Zdjąłem kamizelkę i rzuciłem ją pod nogi tego skurwiela. Może nie jestem potworem, ale jestem martwym człowiekiem, więc to chyba dobrze, że przyszłaś się ze mną zobaczyć, nawet jeśli nie wiesz, dlaczego to zrobiłaś. – Wstałem, szurając plastikowym krzesłem. Zaskoczyłem ją, bo spojrzała na mnie tymi dużymi piwnymi oczami pełnymi smutku i naiwności, jakby wciąż była nastolatką, która urodziła mnie niemal trzydzieści lat temu. – Przyjrzyj mi się dobrze, póki jeszcze możesz, mamo – powiedziałem, podkreślając ostatnie słowo i rozkładając ręce tak szeroko, jak pozwoliły mi na to kajdanki. – Bo to może być twój ostatni raz.

      Strażnik pociągnął za łańcuch łączący moje kajdany i odciągnął mnie od Sadie.

      Od mojej matki. Nawet