Piekło to opisany w Boskiej komedii Dantego Alighieri podziemny świat o niespotykanie złożonej strukturze. Zamieszkują je istoty zwane cieniami – bezcielesne dusze uwięzione między życiem a śmiercią.
PROLOG
Jam jest Cieniem.
Przez miasto utrapienia mknę.
Drogą wiodącą w wiekuiste męki.
Pozbawiony tchu gramolę się na brzeg rzeki Arno… potem skręcam w via dei Castellani i ruszam na północ, kuląc się w cieniu murów Galerii Uffizi.
A oni wciąż mnie ścigają.
Odgłos ich kroków jest coraz donośniejszy; teraz, gdy znaleźli już trop, nie odpuszczą.
Ścigają mnie od wielu lat. Przez ich upór musiałem skryć się pod ziemią… zstąpić do czyśćca… ryć w gruncie jak odrażający robak.
Jam jest Cieniem.
Wyszedłszy na powierzchnię, zwracam spojrzenie ku północy, lecz nie umiem odnaleźć ścieżki zbawienia… albowiem Apeniny przesłaniają pierwszy blask świtu.
Mijam palazzo z krenelażową wieżą i jednowskazówkowym zegarem… przemykam między rzadkimi o tej porze kupcami z piazza San Firenze, nawołującymi ochryple głosami pachnącymi wciąż lampredotto i pieczonymi oliwkami. Skręcam przed pałacem Bargello, by ruszyć ku zachodowi i wieży Badia – pod nią uderzam ciężarem całego ciała o kratę z kutego żelaza u podnóża schodów.
Tu zabij w sobie wszelkie wahanie.
Naciskam klamkę i wstępuję w korytarz, z którego nie będzie już powrotu, o czym dobrze wiem. Zmuszam ołowiane stopy do pokonywania kolejnych wąskich stopni… wiodących ku niebu spiralą utkaną z miękkiej marmurowej przędzy, przetartej tu i ówdzie, porowatej.
Z dołu dobiega echo głosów. Uderzają w błagalne tony.
Są tuż za mną, zbliżają się nieustępliwie.
Nie rozumieją tego, co nadejść musi… nie wiedzą, ilem dla nich uczynił!
Cóż za niewdzięczna kraina!
Im wyżej wchodzę, tym wyrazistsze stają się wizje… ciała lubieżnie wijące się w ognistym deszczu, żarłoczne dusze pławiące się w ekskrementach, zdradzieccy łajdacy w lodowatym uścisku Szatana.
Pokonuję ostatnie stopnie i docieram w końcu na szczyt. Tam, chwiejąc się z wyczerpania, czuję na twarzy wilgotne powietrze poranka. Śpieszę w kierunku muru sięgającego mi do głowy, zerkając w otwory strzelnicze. W dole rozciąga się błogosławione miasto, które uczyniłem mym sanktuarium niedostępnym dla tych, co mnie wygnali.
Znów słyszę głosy, blisko, tuż za plecami.
– To, co uczyniłeś, było szalone!
Szaleństwo rodzi szaleństwo.
– Na litość boską – wołają – powiedz, gdzie to ukryłeś!
Nie uczynię tego, właśnie z powodu boskiej litości!
Stoję teraz, zagnany w kozi róg, przywarłszy do zimnego kamienia, a oni spoglądają głęboko w moje szczere zielone oczy i twarze im ciemnieją. Nie przymilają się już, lecz grożą.
– Chyba wiesz, że mamy swoje sposoby. Potrafimy cię zmusić, abyś powiedział, gdzie to ukryłeś.
Właśnie dlatego wspiąłem się w pół drogi do Nieba.
Odwracam się niespodziewanie, wyciągając ręce ku górze, chwytając palcami wąską półkę. Podciągam się, najpierw na kolana, potem na nogi… stoję, chwiejąc się nad przepaścią. Poprowadź mnie, Wergiliuszu, nad tą otchłanią.
Rzucają się za mną, nie wierząc własnym oczom, chcą złapać moje stopy, lecz boją się, że jednym nieostrożnym ruchem strącą mnie w niebyt. Błagają teraz w desperacji, ale ja odwracam się do nich plecami. Wiem, co muszę uczynić.
Pode mną, oszałamiająco daleko, morze czerwonych dachów pochłania sielski krajobraz niczym ogniste fale, rozświetlając płomieniami ziemię, po której stąpali ongiś giganci… Giotto, Donatello, Brunelleschi, Michał Anioł, Botticelli.
Przesuwam się ku krawędzi.
– Złaź! – wrzeszczą. – Jeszcze nie jest za późno!
Żałośni ignoranci! Nie widzicie przyszłości? Nie dostrzegacie wielkości mego dzieła? Konieczności jego stworzenia?
Z jakąż radością uczynię to ostateczne poświęcenie… z nim ostatecznie zgaśnie wasza nadzieja na odnalezienie tego, czego tak pożądacie.
Nie zdążycie!
Znajdujący się dziesiątki metrów niżej wyłożony kamieniem plac przyzywa mnie niczym oaza spokoju. Ależ chciałbym opóźnić ten moment… wszakże czas jest jedynym, czego los mi poskąpił.
W ostatnich sekundach znów patrzę na plac w dole i dostrzegam na nim coś, co mnie zaskakuje.
Twoją twarz.
Patrzysz na mnie z cienia. Spojrzenie masz smutne, ale wyczuwam w nim szacunek dla tego, co osiągnąłem. Rozumiesz, że nie pozostawiono mi wyboru. Z miłości do Człowieka muszę chronić swoje dzieło.
Ono wciąż rośnie… czekając… połyskując w krwistych wodach laguny, w której nie przejrzały się gwiazdy.
Odrywam wzrok od twych oczu, by spojrzeć na horyzont. Wysoko nad uciemiężonym światem zanoszę ostatnie błaganie.
Najdroższy Boże, spraw, aby świat zapamiętał mnie nie jako potwornego grzesznika, lecz szlachetnego zbawcę, którym zaiste jestem. Spraw, aby ludzkość zrozumiała, czym jest dar, który jej zostawiam.
Mój dar jest przyszłością.
Mój dar jest zbawieniem.
Mój dar jest piekłem.
Potem szeptam słowo amen… i czynię ostatni krok, prosto w przepaść.
Rozdział 1
Wspomnienia materializowały się powoli… jak bąbelki powietrza wypływające z mroku bezdennej studni.
Kobieta z twarzą zasłoniętą welonem.
Robert Langdon przyglądał się jej przez koryto rzeki, której spienione wody czerwieniały od krwi. Kobieta stała na przeciwległym brzegu, patrząc na niego, nieruchoma, poważna, z twarzą skrytą za zasłoną welonu. W dłoni trzymała błękitną opaskę, którą wtem uniosła do oczu, oddając cześć morzu ciał spoczywających u jej stóp. Odór śmierci otaczał ich ze wszystkich stron.
Szukaj – wyszeptała – a znajdziesz.
Langdon usłyszał te słowa, jakby przemawiała wewnątrz jego głowy.
– Kim jesteś? – zapytał, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.
Czas ucieka! – znów wyszeptała. – Szukaj, a znajdziesz…
Langdon zrobił krok w kierunku rzeki, spostrzegł jednak, że jej wody są zbyt krwiste i zbyt głębokie, by mógł przedostać się na drugą stronę. Gdy ponownie spojrzał ku kobiecie w welonie, liczba ciał u jej stóp uległa zwielokrotnieniu. Były ich tam teraz setki, a nawet tysiące, niektóre jeszcze żywe – wiły się w agonii, konając w niewysłowionej męce… trawione przez ogień, tonące w popiele, pożerające się