– Po zdanej aplikacji – poprawiła go po chwili Chyłka.
Oryński popatrzył na nią z niedowierzaniem, ale energicznym gestem szybko upomniała go, by skupił się na drodze. Kolejny samochód śmignął między nimi a autobusem, który zdawał się jechać szybciej niż daihatsu.
– Naprawdę to powiedziałaś?
Joanna wzruszyła ramionami.
– Sporo mówię.
Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że na obszerniejszy komentarz nie powinien liczyć. Po chwili skinął głową i spojrzał na nią w sposób, który w języku jagańskim opisywało jedno słowo. Chyłka była pewna, że pomyśleli o nim w tym samym momencie.
– Nie drąż, a zaskarbisz sobie moją wdzięczność, Zordon.
– Okej.
– Tak po prostu?
– Przy tej sprawie będziemy spędzać ze sobą całe dnie, Chyłka. Okazji do rozmowy będzie aż nadto.
– To groźba?
– Oczywiście.
W takich chwilach najdobitniej zdawała sobie sprawę, dlaczego się do siebie zbliżyli. Większość facetów na jego miejscu nie puściłaby płazem tego, co zrobiła. On jednak potrafił wejść w jej skórę, zrozumieć, dlaczego potrzebowała samotności. Nie, nie samotności, izolacji.
I dlaczego musiała z nią skończyć.
– Po co jedziemy do kancelarii? – zapytał.
– Oznajmić Żelaznemu, że bierzemy tę sprawę.
– Może najpierw jednak pogadalibyśmy z klientem?
– Nie. Tesarewicz zgodzi się bez gadania.
– No tak – mruknął Kordian. – Bo każdy, kto odsiaduje dożywocie, tylko marzy o tym, by pewnego dnia pojawiła się brzuchata prawniczka i zaproponowała mu wcześniejsze wyjście.
– Waż słowa.
– Ważę bardziej niż zwykle, mając na uwadze twój stan.
– I przyspiesz, do kurwy nędzy. Przecież autobus prawie nas łyknął, wyjeżdżając z zatoczki.
Posłał jej krótkie, ale pełne troski spojrzenie.
– Nie mogę – oświadczył. – Muszę dbać o ciebie i kruszynę.
Zbyła jego ripostę milczeniem, przypuszczając, że jakakolwiek odpowiedź doprowadzi do potoku innych uwłaczających synonimów określających pasożyta. Oryński nieraz udowodnił, że inwencji mu w tej kwestii nie brakuje. I że korzystanie z niej w ten sposób daje mu wyjątkową satysfakcję.
Zaparkowali przy placu Defilad, tuż obok samochodu Żelaznego. Chyłka wysiadła z daihatsu, klnąc pod nosem. Irytowała ją świadomość, że nawet tak prosta czynność wymaga od niej wysiłku.
Wjechali na dwudzieste pierwsze piętro biurowca w milczeniu, zupełnie jakby przerwanie ciszy miało doprowadzić do poważnej rozmowy, która od początku wisiała w powietrzu.
Idąc korytarzem w kierunku gabinetu imiennego partnera, Chyłka czuła na sobie wzrok wszystkich prawników. Kiedy mijali wejście do noryobory, gdzie tłoczyli się aplikanci i praktykanci, Kordian na moment zwolnił.
– Tak, tak, Zordon, wrócisz tam prędzej czy później.
Uniósł brwi.
– Chyba że cię wylejemy, rzecz jasna.
– Brałem to za pewnik.
– Niesłusznie – odparła, zatrzymując się obok wejścia do open space’u. – Jesteś jedynym aplikantem z Żelaznego & McVaya, który oblał egzamin. Musimy przykładnie cię ukarać, samo zwolnienie to za mało. Wrócisz do tej brojlerni, jeśli cokolwiek będzie ode mnie zależało.
Oboje powiedli wzrokiem po pracownikach stłoczonych jak sardynki. Chyłce w głowie się nie mieściło, że robią wszystko i wylewają siódme poty, by zdobyć pieniądze na nowe, większe, lepsze mieszkanie w prestiżowej dzielnicy, a potem wpadają do niego tylko po to, by się przespać, i wracają do roboty.
– Naprawdę powinniśmy wprowadzić japońskie zasady – burknęła.
– 5S czy 1B?
– Jeden burdel już tu jest – odparła, a potem ruszyła w głąb korytarza. – Mam na myśli szkolne zwyczaje z Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie mają tam ani dozorców, ani woźnych, ani sprzątaczek. Młodzi sami dbają o porządek.
– Z pewnością by się to sprawdziło. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę lodówkowy chaos w pokoju socjalnym i…
– Nauczyłoby to tych głąbów higieny pracy. I tego, że wszyscy jadą na jednym wózku.
Czasem odnosiła wrażenie, jakby ci ludzie istnieli w swoim własnym, zbyt skomplikowanym do zrozumienia świecie. Liczne układy, zależności, ukryte antypatie i zadry zdawały się powszechniejsze niż w polityce.
– Skoro już o wózkach mowa…
– Nie mam jeszcze upatrzonego – ucięła. – Czekam, aż BMW wypuści jakiś model dla samotnych matek.
Kordian zmarszczył czoło w głębokim namyśle.
– Iks niewiniątka? – podsunął.
– Raczej iks zawiniątka. Albo iks chłopiątka. Jak zwał, tak zwał, ważne, żebym deklasowała inne matki na placu zabaw.
Przyspieszyła kroku, uświadamiając sobie, że od teraz dziecko stanie się jej osobistym Rzymem – wszystkie drogi konwersacji będą prowadzić właśnie do niego.
Weszła do gabinetu imiennego partnera bez pukania. Artur Żelazny siedział przy niewielkim stoliku obok okna, przeglądając „Puls Biznesu”. Bez zdziwienia popatrzył na Joannę i zupełnie zignorował Oryńskiego.
– A więc pogłoski o twojej śmierci były przesadzone – powitał ją.
– Tylko po części – odparła, gładząc się po brzuchu.
Opadła ciężko na wolne krzesło przy stole, a Kordian stanął obok i wyjrzał przez duże, przeszklone okno. Chyłka nabrała głęboko tchu. Dobrze się czuła, widząc stłoczone śródmiejskie wieżowce, ale komfort będzie jeszcze większy, kiedy znajdzie się w swoim gabinecie.
– Biorę pewną sprawę – oznajmiła. – To znaczy bierzemy.
– Ty i… – urwał i spojrzał na brzuch.
– Nie, nie, szkodnik jeszcze nie umie niszczyć ludzi na salach sądowych. Na razie skorzystam z asysty niedoszłego adwokata.
Żelazny pokręcił głową.
– Nie ma takiej możliwości.
– E tam – odparła nonszalancko. – W przypadku Zordona nic nigdy nie jest pewne. Ergo wszystko jest możliwe.
Artur poślinił palec, a potem przerzucił stronę gazety. Po biurze rozszedł się przyjemny zapach farby drukarskiej. Żelazny odchrząknął.
– Oczywiście cieszy mnie, że się pojawiłaś – oznajmił. – Ale to nie miejsce ani pora na takie rozważania.
– Masz rację. Zresztą i tak już postanowiłam.
Podniósł wzrok znad dziennika.
– Wzięłam sprawę Tadeusza Tesarewicza.
– Co zrobiłaś? – spytał, składając gazetę.
– Będę