Kruger. Tygrys. Tom II. Marcin Ciszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Ciszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-64523-68-7
Скачать книгу
będą mogli doczekać się potomka i przedłużyć rodu?

      Waligóra przyjrzał się uważnej gościowi. W pierwszej chwili Anna Kolcowa wydała mu się osobą ograniczoną, przestraszoną; typową żoną silnego męża, nieprzyzwyczajoną do formułowania własnych poglądów, a już na pewno do wygłaszania ich publicznie. Teraz zaczął zmieniać zdanie: siedziała przed nim osoba silna i dumna. I bardzo odważna. Jej logice nie można było wiele zarzucić.

      – Zapewne nie – powiedział po chwili.

      – Właśnie. Ale to tylko taka ogólna obserwacja – odparła nieco pewniejszym tonem. – Ważniejsze jest co innego. Pan sobie zdaje sprawę, że od tej pory nie dzieliliśmy nie tylko łoża, ale nawet sypialni? Iwan przygotował sobie odrębny pokój i wyprowadził się do niego kilka dni po tym… fiasku.

      – Rozumiem.

      – Ale ja mam dość lekki sen. Słyszę, co się dzieje w mieszkaniu. Często się budzę w nocy.

      – To uciążliwe.

      – Owszem. Ale w tym wypadku okazało się użyteczne.

      – W jaki sposób?

      – Iwan zaczął znikać.

      – Słucham?

      – Teraz widzę to wyraźnie – powiedziała Anna Kolcowa. Waligóra nabrał przekonania, że kobieta zapewne nie słyszy jego wtrętów. Uznał, że po prostu pozwoli jej mówić. – Pewne rzeczy się powtarzały. Najpierw Iwan robił się… niespokojny. Tak, chyba „niespokojny” będzie najlepszym określeniem. Był napięty, nosiło go z kąta w kąt, zamyślał się, rozmawiając ze mną, czego zresztą nie czynił specjalnie często, potrafił przerwać w pół zdania i potem nie pamiętać, o czym mówił. Słyszałam, że w łazience czy w swojej sypialni mruczy do siebie. Nie rozumiałam co, zresztą nie mam zwyczaju podsłuchiwać. To trwało kilka dni. A potem znikał na całą noc.

      – Znikał? – wyrwało się Waligórze.

      – Tak jak mówiłam, lekko śpię. Budzi mnie nawet skrzypnięcie zawiasów czy sprężyn łóżka. Gdy nadchodziła ta noc, wieczorem Iwan zamykał pokój na klucz. A około jedenastej wychodził. Po cichu, przy zgaszonym świetle, jak złodziej. Wracał tuż przed świtem.

      – To fascynujące – powiedział Waligóra. Już wiedział, o co pytać. – Jak często?

      – Co: jak często?

      – Ile razy zniknął?

      – Podczas mojego małżeństwa, a trwa ono nieco ponad cztery lata, kilkanaście razy. Nie wiem dokładnie, ponieważ zakładam, że kilka pierwszych przypadków mogło mi umknąć. Wie pan, dopiero po jakimś czasie dopatrzyłam się pewnej regularności w jego poczynaniach.

      – To szalenie interesujące. Jakieś konkretne daty?

      – Nie, oczywiście, że nie. Nie notowałam tego.

      – A w przybliżeniu?

      Anna Kolcowa zastanowiła się.

      – Ostatni raz miał miejsce całkiem niedawno.

      Waligóra nadstawił uszu.

***

      Mknęli jeszcze przez kilka minut, potem zaczęli zwalniać.

      Ewelina słyszała świst wiatru, chrapliwe stękanie biegnącego kłusem konia i rzucane pod nosem przekleństwa towarzyszącego jej mężczyzny. Strzały rewolwerowe, oddane szybko jeden po drugim, jeszcze brzmiały jej w uszach. W lesie, pchnięta brutalnie w śnieg, zniewolona, owionięta smrodliwym oddechem napastników, czuła się bezwolna, choć walczyła odruchowo, jak zagonione w matnię zwierzę. Dzięki interwencji Kolcowa została uwolniona z rąk prześladowców – trzech, każdego słyszała wyraźnie. Co dalej? Co z nią, jej życiem, wolnością?

      – Co teraz? – zapytała cicho. Nawet we własnych uszach brzmiała jak ktoś stojący na krawędzi grobu.

      – Postaramy się wsiąść do pociągu.

      – Ach tak. Pociąg. Ludzie.

      Przez ciało Iwana przeszedł dreszcz. Musiał szybko wybić jej z głowy myśl, że pasażerowie mogą stanowić jakąś deskę ratunku.

      – Słuchaj – rzekł z naciskiem. – To nie zmienia naszej sytuacji. Twojej i mojej. Wiesz, co masz mówić. Wiedz, że zawsze zdążę…

      – Wiem – przerwała mu.

***

      Krüger był zaskoczony ciszą. Budynek więzienia nigdy nie sprawiał wrażenia przybytku tętniącego życiem, niemniej aż taki bezruch zdumiał go i, szczerze mówiąc, nieco zdeprymował. Każdy krok, każde stuknięcie obcasa na betonowej posadzce wydawało mu się armatnim wystrzałem. Starał się zachować ciszę, zdawał sobie bowiem sprawę, że mundur stanowi nader prosty do odszyfrowania kamuflaż; strażnicy przecież dobrze się znali.

      Niezauważony zdołał przejść przez cały korytarz. Pokonał jednym skokiem kilka schodków w dół i znalazł się przy wejściu na oddział. Według strażnika tu powinna znajdować się służbówka. Istotnie, po prawej Krüger dostrzegł na wpół otwarte drzwi. Podszedł do nich i zaczął nasłuchiwać. Dwa głosy; cichy, nieśmiały oraz znacznie głośniejszy, ochrypły, należący niewątpliwie do kogoś znacznie starszego. Krüger miał ochotę po prostu zatrzasnąć drzwi, podeprzeć je czymś i uciec. Czuł, że pomimo chłodu pot cieknie mu po plecach strumieniem. Nie wiedział jednak, czy strażnicy nie mieli w pokoju telefonu; zakładał, że mają go raczej na pewno. Wyciągnął pistolet, wprowadził nabój do lufy, kopnięciem otworzył drzwi na oścież i wpadł do pomieszczenia.

      – Ręce do góry! – krzyknął.

      Obaj strażnicy siedzieli przy stole i grali w karty. Mieli miny wskazujące, że prędzej spodziewali się dmącego w trąbę archanioła Gabriela niż więźnia w mundurze strażnika i z połyskującym metalicznie Browningiem w ręku. Strach i zaskoczenie nie pozwoliły im zareagować dostatecznie szybko. Żaden z nich nie posłuchał polecenia Krügera, ale nie zdobył się również na gest oporu. Obaj siedzieli po prostu z kartami w dłoniach i patrzyli na napastnika, mrugając bezradnie oczyma.

      Krüger dostosował się do sytuacji. Miękkim skokiem (okupionym igiełką bólu w zranionym boku) dostał się w pobliże strażnika znajdującego się przed nim. Patrząc w oczy człowiekowi siedzącemu po drugiej stronie stołu, uderzył mocno kolbą w skroń pierwszego mężczyzny. Ten stęknął głucho i zachwiał się. Krüger poprawił cios, mocniej. Ciało z łomotem zwaliło się na ziemię i znieruchomiało.

      Drugi strażnik w końcu wydobył się ze stuporu. Rzucił karty na blat, po czym szybkim ruchem sięgnął do kabury. Dzieliła go od Krügera szerokość stołu. Jego plan był w gruncie rzeczy głupi; mężczyzna nie miał najmniejszych szans wydobyć pistoletu, nim napastnik otworzy ogień. Dwa metry nie stanowiły dla kuli godnego uwagi dystansu, a przeciwnik trzymał przecież w ręku gotową do użycia broń.

      Tyle tylko, że Krüger nie miał zamiaru naciskać na spust.

      Jeszcze w swojej celi, po obezwładnieniu klucznika i Jadwigi, doszedł do wniosku, że za wszelką cenę musi uniknąć strzelaniny. Kierowały nim pragmatyczne powody: chciał zniknąć niepostrzeżenie, nie alarmując połowy okolicznego garnizonu. Nie zamierzał również, w razie niepowodzenia ucieczki, pozostawiać za sobą rannych czy martwych strażników i dokładać do oskarżenia kolejnej porcji zarzutów. Dostrzegając ruch dłoni w dół, odbił się instynktownie z obu nóg i przeskoczył przez solidny dębowy stół, opierając się prawą ręką o blat. W powietrzu złączył stopy, ugiął kolana, po czym, kończąc ostatnią ćwiartkę obrotu, gwałtownie wyprostował je. Kopnięcie trafiło strażnika w mostek. Mężczyzna, choć nie należał do ułomków, spadł z krzesła,