Maurevel uciekł. La Huriere odparty przez de Mouya aż do Piemontczyka, który nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obydwóch. Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i po białej szarfie poznał mordercę. Wystrzał nastąpił, La Huriere krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając się dowlec do ściany, ażeby o cokolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię. De Mouy skorzystał z tego, rzucił się w ulicę de Paradis i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizjusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie u mieszkańców południa, męstwo przechodzi we wściekłość. Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce i twarz zaczęły obsychać, a opuściwszy szpadę ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka i palące się naokoło domy. Ten spokój trwał niedługo, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego, w którym poznał La Huriere'a, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi rzucili się na Piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! On! — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas stał na środku ulicy. Obawiając się, ażeby go nie otoczyło czterech ludzi jednocześnie, ze zręcznością i siłą dzikiej kozy, na które często polował w górach, rzucił się w tył i znalazł się pod ścianą pałacu Gwizjusza. Będąc już spokojnym, przybrał obronną postawę i rzekł tonem pogardliwym:
— A zatem, ojcze Mercandon, nie poznajesz mnie?
— O przeciwnie, dobrze cię poznaję, łotrze! — zawołał stary hugonot. — Chcesz mnie zabić? Mnie, przyjaciela twego ojca!
— I jego wierzyciela, nieprawdaż?
— Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.
— W samej rzeczy — odparł Coconrtas — przychodzę uregulować nasze rachunki.
— Schwyćmy, zwiążmy go! — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego wezwanie rzucili się na Piemontczyka.
— Zatrzymajcie się na chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście poprosić o niego burmistrza.
To mówiąc natarł na najbliżej stojącego młodzieńca i za pierwszym cięciem ręka nieszczęśliwego wraz z rapierem upadła na ziemię. Raniony cofnął się z jękiem.
W tejże chwili okno, pod którym Coconnas szukał schronienia otworzyło się z trzaskiem. Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz zamiast nieprzyjaciela ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni — upadł mu pod nogi bukiet.
Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść kwiaty.
— Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama. Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny Mercandona zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.
Dama przeraźliwie krzyknęła. Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na młodzieńca. Ten zaś cofając się poślizgnął się we krwi. Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i szpadą przebił mu pierś na wskroś.
— Doskonale! Doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizjusza. — Doskonale! Przyślę panu pomoc.
— Nie warto się trudzić — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak Wabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.
W tejże chwili syn starego Mercandona strzelił z pistoletu. Coconnas upadł na jedno kolano. Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał, przykląkł bowiem tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła o mur, o dwie stopy od patrzącej pięknej damy. Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć okrzyki wściekłości i jakaś staruszka, poznawszy w Piemontczyku po krzyżu i białej szarfie katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami, który uderzył go w kolana.
— Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas. — Jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.
— Dziękuję, matko, dziękuję! — zawołał młodzieniec.
— Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon. — Lecz miej oko na nas!
— Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj! — rzekła dama z pałacu Gwizjuszów. — Każę strzelać z okien.
— A to piekło kobiece! — zawołał Coconnas. — Jedna za mną, druga przeciwko mnie. O, do kroćset diabłów! Czas już skończyć.
Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.
Przed Piemontczykiem, ranionym wprawdzie, lecz posiadającym rześkość i siłę młodzieńca dwudziestoczteroletniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i jego syn. Mercandon — starzec sześćdziesięcio- czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, jasnowłosy, delikatny. Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady Piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nie nabitą rusznicą, wołał o pomoc.Staruszka w oknie naprzeciwko, matką młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić. Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachętą z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony woni prochu i krwi, oświetlony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokim urodzeniu —Coconnas, jak ostatni Horacjusz, uczuł, że siły jego podwoiły się. Widząc, że syn Mercandona waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny, krwią zbroczony rapier z jego krótką szpadą. Po dwóch uderzeniach młodzieniec nie miał już szpady w ręku. Mercandon tedy starał się odeprzeć Piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie. Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca gotowej rzucić kamień i zgruchotać mu czaszkę, schwycił przeciwnika wpół i zasłaniając się nim jak tarczą od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku! Ratunku! — wołał młodzieniec. — Zgniecie mi pierś! Na pomoc! Na pomoc!
I głos jego zaczął cichnąć w jakimś głuchym chrypieniu. Wtedy Mercandon przestał grozić, a zaczął błagać.
— Łaski! Łaski! Panie de Coconnas — wołał. — Łaski! To moje jedyne dziecię!
— To syn mój! Syn! — krzyczała matka. — Nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!
— A! słusznie — zawołał Coconnas wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem. — Nie zabijać go! A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?
— Panie! — mówił dalej Mercandon załamując ręce — weksel podpisany. przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie należą do ciebie. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
—