— Kto tam? — zawołał.
Maurevel dał znak Szwajcarom, ażeby się ukryli za róg domu, gdy tymczasem Coconnas przysunął się do ściany.
— A! panie de Mouy — powiedział oberżysta — czy to pan?
— Tak, ja. Więc cóż?
— Tak, to on — mruknął Maurevel drżąc z radości.
— Ej! czyż pan nie wiesz, co się dzieje? — mówił dalej La Huriere. — Mordują naszych braci współwyznawców, zabili już admirała. Śpiesz pan na pomoc!
— A! — zawołał de Mouy. — Domyślałem się, że się coś knuje na noc dzisiejszą! Nie powinienem był opuszczać moich odważnych towarzyszy. Zaraz, zaraz, zaczekaj, mój przyjacielu.
I nie zamykając okna, przez które dawały się słyszeć krzyki i czułe narzekania przestraszonej kobiety, de Mouy poszedł szukać płaszcza i zbroi.
— Już idzie, idzie — szepnął Maurevel blady z radości. — Miejcie się w pogotowiu! — rozkazał cicho Szwajcarom.
Potem wziął rusznicę z rąk Piemontczyka i dmuchnął na lont, ażeby się przekonać, czy się dobrze żarzy.
— La Huriere, weź swoją rusznicę — powiedział do oberżysty, cofającego się ku towarzyszom. .
— A, do diabła! — krzyknął Coconnas. — Ot i księżyc wychodzi spoza chmur, aby być świadkiem tego pięknego spotkania. O! co bym ja dał za to, ażeby Lambert Mercandon był teraz sekundantem pana de Mouy.
— Zaczekajcie, zaczekajcie! — rzekł Maurevel. — Jeden de Mouy wart dziesięciu ludzi, jednak w sześciu może sobie z nim poradzimy. Naprzód! — zawołał do Szwajcarów, ruchem ręki każąc im ukryć się pod drzwiami, aby mogli się rzucić na de Mouya, skoro tylko wyjdzie.
— Oho! — powiedział Coconnas patrząc na te przygotowania. — Zdaje mi się, że to wszystko nie pójdzie tak, jak się spodziewałem.
Już było słychać, jak de Mouy otwiera drzwi. Szwajcarzy wyszli ze swej kryjówki i stanęli przed progiem. Maurevel i La Huriere podchodzili na palcach; Coconnas, mając jeszcze w sobie cokolwiek honoru, pozostał na miejscu. W tej chwili młoda kobieta, o której już wszyscy zapomnieli, wyszła na balkon i przeraźliwie krzyknęła, spostrzegłszy Szwajcarów, Maurevela i La Huriere'a.
De Mouy zatrzymał się w na wpół otwartych drzwiach.
— Wracaj! Wróć! — krzyknęła młoda kobieta. — Widzę blask szpad i lont zapalonych przy rusznicy. To zdrada!
— Oho! — mruknął de Mouy. — Zobaczymy, co to wszystko znaczy. Po czym zamknął drzwi, zasunął rygle, spuścił zapory i wrócił na pierwsze piętro.
Skoro tylko Maurevel spostrzegł, że de Mouy nie wyjdzie, natychmiast zmienił bojowy porządek. Szwajcarów odesłał na drugą stronę ulicy, La Huriere zaś z rusznicą w ręku oczekiwał zjawienia się nieprzyjaciela na balkonie.
Czekał niedługo.
De Mouy wyszedł mając w ręku dwa pistolety tak znacznej długości, że La Huriere, który już go wziął na cel, nagle pomyślał, że kule hugonota tak dobrze mogą upaść na ulicę, jak jego na balkon.
— Bez wątpienia — rzekł do siebie — mogę go zabić, lecz i on także może mnie zabić.
A ponieważ oberżysta był tylko żołnierzem z przypadku, postanowił więc cofnąć się i szukać schronienia za węgłem ulicy de Brac, skąd z powodu znacznej odległości i mroku bardzo było trudno wziąć na cel de Mouya.
De Mouy obejrzał się naokoło i nadstawił ucha, lecz nic nie było słychać.
— Cóż, panie zdrajco — rzekł — zdaje mi się, żeś zapomniał rusznicy stojącej przy drzwiach. Jestem, czegóż chcesz?
— Aha! — powiedział do siebie Coconnas.— A to w istocie jakiś zuch.
— I cóż — mówił dalej de Mouy. — Przyjaciele lub nieprzyjaciele, czyż nie widzicie, że na was czekam?
La Huriere milczał, Maurevel nie odpowiadał, Szwajcarzy wstrzymali oddech.
Coconnas chwilę czekał, lecz widząc, że nikt nie podejmuje rozmowy zaczętej przez La Huriere'a i przerwanej przez de Mouya, wyszedł na środek ulicy i rzekł:
— Panie! przyszliśmy, tu taj nie po to, aby popełnić morderstwo, jak może sądzisz, lecz na pojedynek... Jestem sekundantem jednego z pańskich nieprzyjaciół, który chce honorowo zakończyć dawny spór. E! wychodźże, panie de Maurevel; czegóż się odwracasz? Pan de Mouy zgadza się.
— Maurevel! — zawołał de Mouy. — Maurevel, morderca mego ojca! Maurevel, zbójca królewski! A, tak, przyjmuję wezwanie.
I wycelowawszy do Maurevela, który właśnie pukał do pałacu Gwizjuszów, chcąc prosić tam o pomoc, przestrzelił mu kapelusz.
Na huk wystrzału i na krzyk Maurevela żołnierze, którzy odprowadzili księżnę de Nevers, wybiegli z pałacu Gwizjuszów z trzema czy czterema szlachcicami i ich paziami i podeszli pod dom kochanki młodego de Mouya.
Drugi strzał z pistoletu powalił żołnierza stojącego obok Maurevela.
De Mouy, bezbronny, a przynajmniej uzbrojony bezużytecznie, gdyż pistolety były już wystrzelone, szpady zaś przeciwko nieprzyjacielowi użyć nie było można, schował się za kratę balkonową.
Tymczasem okna w sąsiednich domach zaczęły się otwierać i zależnie od pokojowego lub zaczepnego usposobienia mieszkańców albo się natychmiast zamykały, albo błyskały lufami muszkietów i rusznic, — Do mnie, mężny Mercandonie! — zawołał de Mouy czyniąc znaki starcowi, który wyjrzał z okna domu stojącego naprzeciw pałacu Gwizjusza i starał się rozeznać, co się dzieje.
— Wołasz mnie, panie de Mouy? — zawołał starzec. — Więc to na ciebie napadają?
— Na mnie, na ciebie, na wszystkich protestantów, oto dowód.
W istocie w tej chwili de Mouy spostrzegł, że La Huriere celuje w niego. Wystrzał nastąpił, lecz młodzieniec przechylił się i kula roztrzaskała szybę nad jego głową.
— Mercandon! — zawołał Coconnas, drżący z radości, że bójka zaczyna być powszechna; nie pamiętał już o swoim wierzycielu, którego dopiero przypomniał mu de Mouy. — Mercandon na ulicy du Chaume! To on bez wątpienia! A, otóż jego mieszkanie! Doskonale! Każdy z nas policzy się teraz ze swoim wierzycielem.
I kiedy żołnierze, którzy wyszli z pałacu Gwizjuszów, wysadzili bramę w domu de Mouya, a Maurevel, z pochodnią w ręku, starał się podpalić dom, kiedy w wyłamanej bramie rozpoczęła się straszna walka przeciwko jednemu człowiekowi, który za każdym strzałem i każdym pchnięciem szpady zmniejszał liczbę swoich przeciwników — Coconnas wyrwał kamień z bruku i próbował wyważyć nim drzwi domu Mercandona, który nie zważając na te próby, bezustannie strzelał z okna.
Pusta i posępna ulica zajaśniała i niby światłem dziennym napełniała się ludźmi, stając się podobna do jakiegoś wielkiego mrowiska.
Z pałacu Montmorency sześciu czy ośmiu szlachciców protestanckich ze służącymi i przyjaciółmi zrobiło rozpaczliwą wycieczkę.
Popierani ogniem z okien, zaczęli nacierać na oddział Maurevela i posiłkujących go żołnierzy z pałacu Gwizjuszów tak dalece, iż ten musiał odstąpić ku miejscu, z którego wyszedł.
Coconnas natężał wszystkie siły, lecz drzwi jeszcze mocno trzymały się na zawiasach.
Pędząca tłuszcza pociągnęła go za sobą.