Jechaliśmy dość długo, a znaki z nazwami miejscowości migotały różnymi językami: po słowacku, po rusińsku, po węgiersku i po rumuńsku. Facet, jak wszyscy, opowiadał, że za Sojuza było lepiej. Paliliśmy na tylnym siedzeniu, bo mu to nie przeszkadzało. Michał zamierzał zostać gdańskim notariuszem, jak jego ojciec. Nie pytałem, jak to się ma do jego planów osiedlenia się na ukraińskiej wsi. Ja też kończyłem wtedy prawo, ale nie chciałem być notariuszem. I tak bym nie był, bo notariusz to zawód dziedziczny. Nie wiedziałem, kim chcę być i w tamtym momencie zresztą w ogóle mnie to nie interesowało. Interesowało mnie, że parę kilometrów dalej jest rumuński Maramuresz i Cimeturul Vesel w Sapancie, ale oddziela nas od tych wszystkich cudów granica międzypaństwowa. Strzeżona całkiem serio przez kolesiów z karabinami i w jednolitych wdziankach. Wtedy wydawało mi się to zabawne i absurdalne.
Facet wysadził nas we wsi, której nazwę zapomniałem zaraz po tym, jak ją przeczytałem na znaku drogowym, i poszliśmy szukać noclegu, bo zbliżał się wieczór. Michał twierdził, że wieśniacy na wschodzie sami zapraszają do domów podróżników z plecakami. Tak mu opowiadali koledzy w Gdańsku, którzy już na wschodzie byli. Że zapraszają i częstują samogonem, dają jeść. Że potem zwołują wszystkich szwagrów, wujków, że się złazi cała wieś i jest w pytę impreza. Z muzykantami i tak dalej. Z tańczącym niedźwiedziem – dodałem, ale mnie zignorował. Trzeba się tylko pokazać we wsi, powiedział, mrużąc oczy. Pozwolić się zobaczyć. Dać się zauważyć. W tym celu, wywodził, musimy przemaszerować środkiem wsi z plecakami. Co, kilka razy? – spytałem. Jeśli będzie trzeba, to kilka razy – odpowiedział z powagą Michał.
No więc łaziliśmy: od jednego końca wsi do drugiego, od końca do końca, jak jakaś plecakowiczowska warta honorowa. Oddająca hołd poległym polskim plecakowcom czy coś w tym guście. Nikt się nie zainteresował. Nikt nawet nie podszedł do płotu. Michał w końcu się zniechęcił. – Pierdolę to, powiedział rozczarowany, że mu koledzy naściemniali. Zaczął chodzić od domu do domu i pytać. Ja powiedziałem z szerokim uśmiechem, że w dupie mam, pytać nie będę. Już wystarczająco idiotycznie się czułem, defilując jak kretyn po głównej ulicy w jedną i drugą stronę. Jeśli chodzi o mnie, powiedziałem, to możemy spać na ziemi. Miałem śpiwór i karimatę. Byłem samowystarczalny. Ale Michał się uparł, żeby się napić z lokalnymi chłopami.
Ach, ta obsesja chlania z lokalnymi. Tymczasem lokalni patrzyli na nas jak na leśne dziwa. Nie mogli pojąć, po jaką ciężką kurwę tu do nich przyjechaliśmy, w dodatku po nocy. Wszyscy kładli się już spać i nie chcieli z Michałem gadać. W końcu uznaliśmy, że trzeba jechać dalej. Wypaliliśmy po dżoincie i przepiliśmy browarem, który udało nam się kupić w sklepie po godzinach, i to tylko dlatego, że sprzedawczyni robiła remanent. Pieszczotliwie przerzucała kostki kasowego liczydła, jak gdyby to były paciorki różańca.
Było już bardzo ciemno. Gwiazd nie było. Księżyc był pomarańczowy. Nikt nie chciał nas wziąć na stopa. Bukowe lasy pachniały wolnością i wilgocią. Zatrzymali się dopiero milicjanci. Struchleliśmy. Mieliśmy przy sobie z pięć gram marihuany i byliśmy upaleni jak bąki. No i w ogóle. Ale oni byli spoko. Kazali nam wskakiwać i powiedzieli, że podrzucą nas na posterunek milicji do Rachowa, bo tam jechali. A dalej, jak mówili, jak nam Bóg da. Byli mniej więcej w naszym wieku i też marzyli o przygodach. Pytali nas, jak by ich potraktowała polska policja, gdyby łazili z plecakami po strefie przygranicznej w Bieszczadach. Nie ukrywaliśmy, że pewnie by ich spisali i zawieźli na dołek. Śmiali się. Byli bardzo dumni, że są lepsi od polskiej policji.
I wtedy ten kretyn Michał zaproponował im dżointa. Zapadło milczenie, chłopaki-milicjanci patrzyli jeden na drugiego. Chyba nie byli siebie wzajemnie pewni. Miałem wrażenie, że chętnie by w sumie zapalili, ale nie wiedzieli, czy ten drugi nie doniesie.
– Co mówiłeś, Misza? – udał, że nie dosłyszał jeden z nich, przypominający nieco puchacza z bajek dla dzieci. Widziałem, że bardzo nie chcieli nas zamykać.
– Papierosa – powiedziałem szybko, rzucając Michałowi wściekłe spojrzenie. – Czy można u was w samochodzie zapalić.
– Nie można – powiedział puchacz i to był koniec rozmowy.
Gdy tylko wysadzili nas w Rachowie i odjechali, dałem Michałowi po ryju. Nie spodziewał się. Był środek nocy, a on leżał na swoim plecaku i przebierał nogami jak żuk, który nie może wstać z pleców. Krew leciała mu z nosa. Rzucał się i zapowiadał, że jak wstanie, to mi wpierdoli, ale tak się składało, że wstać nie mógł. Kręcił się wokół własnej osi. Zostawiłem go tak i poszedłem w ciemność. Ciemność w Rachowie – to jest dopiero ciemność. Nic nie było widać. Nie było ani jednego miejsca, w którym można by rozłożyć karimatę i śpiwór.
Całą noc kręciłem się po miasteczku, unikając Michała, który też się kręcił, bo nic innego nie dało się tu robić. Zresztą on też mnie unikał. Widziałem go czasem na wylocie ulicy. On też mnie widział i skręcał w inną stronę. W końcu, nad ranem, podszedł jednak do mnie. Powiedział, że miałem rację. Że okej i spoko, że wiadomo. Że był ujarany i nie wiedział, co mówi. Rano jechała marszrutka do Iwano-Frankiwska. Wsiedliśmy. Od razu zasnęliśmy. Całe Karpaty przekimaliśmy i żadnych widoków nie widzieliśmy. Kierowca nie mógł nas dobudzić.
We Frankiwsku spotkaliśmy wycieczkę Polaków, którzy wracali z łażenia po górach. Mieli treki i grube skarpety. I wielkie aparaty. I kupę zdjęć na kartach pamięci, które koniecznie chcieli nam pokazać. Byli zbici w jednolitą kupę i splątani tymi swoimi karpackimi historiami. Przez cały czas przypominali sobie którąś z nich i głośno ją przeżywali. Porozumiewali się w zasadzie własnym językiem, wewnętrznym kodem. Za cholerę nie miałem pojęcia, po co my im jesteśmy w ogóle z Michałem potrzebni, ale nie chcieli nas wypuścić. Miałem wrażenie, że odgrywają przed nami jakieś przedstawienie, że oni są aktorami, a my widzami, i że mamy ich oglądać i podziwiać. Zabrali nas do jakiejś knajpy w odnowionym (pomalowanym grubą warstwą farby) centrum, gdzie wszyscy jedliśmy solankę i warenyki. Nie spałem w łóżku od dwóch dni i padałem z nóg. W końcu, w samym środku pokazu zdjęć na macu, którego jeden z nich z jakiegoś powodu zataskał, kurwa, w te góry, wstałem, pożegnałem się, zabrałem Michała i poszliśmy do hotelu.
Musieliśmy wyglądać jak siedem nieszczęść, bo recepcjonistka była dla nas jak matka. Dała nam dwójkę z widokiem na miasto. Od razu zasnęliśmy. Obudził mnie ból i dziwne rozbłyski w głowie. Michał stał nade mną i prał mnie po całym ciele. Po twarzy, po ramionach. Skuliłem się w łóżku, a on, już ubrany, w pełnej gotowości, z plecakiem na ramionach, rzucił pod moim adresem parę bluzgów i wybiegł z pokoju. Zacząłem się śmiać. Słyszałem jeszcze, jak na korytarzu krzyczy „kurwa mać!” i spada ze schodów. Nie wyrobił. Otarłem krew z wargi i spróbowałem jeszcze zasnąć. Nie mogłem. Ubrałem się, założyłem plecak i zszedłem na dół. Było około szóstej wieczorem. Okazało się, że Michał zapłacił w recepcji, grzecznie, swoją część rachunku. Porządny chłopak. Na dworcu znów go zobaczyłem. Wsiadał do tej samej elektriczki co ja. Do Lwowa. Udawał, że mnie nie widzi. Jechał w innym wagonie i czytał książkę Hugo-Badera.
4
Orlęta
Pod cmentarzem na Łyczakowie stały białe autokary z polskimi rejestracjami.
Rejestracje krakowskie, wrocławskie, katowickie, lubelskie, warszawskie.