Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ziemowit Szczerek
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-62574-99-5
Скачать книгу
strzemienny?

      – Jaki? – udawał, że nie rozumie pan Jura, bo widać było, że jest średnio entuzjastycznie nastawiony do idei kieliszeczka.

      – No może byśmy – wykonał Hawran gest strzelania bani – coś sobie chlup?

      Pan Jura popatrzył ponuro na Hawrana, potem na mnie, westchnął i poszedł do domu. Wrócił z wódką i dwoma kieliszkami. Nalał nam.

      – A pan? – spytał wyraźnie rozczarowany Hawran.

      – Ja nie piję – odpowiedział pan Jurij.

      Wypiliśmy w milczeniu, podziękowaliśmy i wyszliśmy.

      Hawran czuł się oszukany.

      – Co to za kwatera u Ruskiego, co nie pije – warczał. – Mógł powiedzieć na początku, to byśmy poszukali u kogo innego! No żesz kurwa mać…

      – No – odpowiedziałem dość bezmyślnie, rozglądając się po okolicy. – Patrz. Tam jest sklep. Chodź, kupimy sobie jakieś browary.

      Było coś lepszego niż browary. Nazywało się „dżintonik” i było sprzedawane w małych buteleczkach po 0,33. Kobieta za ladą posługiwała się liczydłem. Kupiliśmy jeszcze – z czystej ciekawości – kilka paczek suszonych anchois i wyszliśmy w pachnący kawą wieczór. W drzwiach minął nas żołnierz wojsk MSW. Był wysoki jak latarnia morska. Miał czarny beret i gigantyczne, sztywne pagony, wystające daleko poza ramiona. Przyglądał nam się z taką ciekawością, jakbyśmy stanowili nowy, nieznany gatunek człowieka.

      Tak samo patrzyła na nas pani biletowa w tramwaju. Kokosiła się na plastykowym siedzeniu, w niebieskim kitlu, w domowych bamboszach i z rolką biletów zawieszonych na szyi, i obserwowała nas ukradkiem. A my obserwowaliśmy ją.

      I znów byliśmy na lwowskim rynku, tyle że zaczęło się już robić ciemno. Krążyliśmy zrujnowanymi uliczkami, popijając dżintonik na przemian z Wigorem i już nam absolutnie w głowach trzeszczało.

      Chwialiśmy się właśnie w najlepsze przed katedrą Ormiańską, gdy podeszła do nas ondulowana na różowo baba, po polsku pochwaliła pana Jezusa i zapytała, czy nie szukamy aby kwatery, bo jakby co to ona ma.

      – Mamy już – powiedział Hawran – dziękujemy.

      – A u kogo? – spytała ona mrużąc oczy.

      – A u takiego Jurija – odpowiedział Hawran.

      – A gdzie? – upierała się baba. – Jurij, Jurij – zastanawiała się.

      – Na Zamarstynowie. Na Kwiatowej. Kwitowej znaczy. Znaczy Kwiatowej. Znaczy, no.

      – No co pan! – wydarła się baba, zakumawszy, który Jurij. – U tego złodzieja!

      – Ee – powiedział Hawran – dużo to nie wziął. Ale wódki nie chciał pić… – poskarżył się.

      – Ale on nie jest Polak! Tylko udaje! – machała rękami baba – on jest niekoncesjonowanym, nieprawdziwym Polakiem i polskich turystów na pokuszenie zwodzi!

      – No trudno – mruknąłem. – No ale cóż począć.

      – Wyprowadzić się! – powiedziała stanowczo. Wyglądała jak stereotypowa Rosjanka, złote zęby, róż na wyschniętych policzkach. Rosjanka, którą ktoś nieudolnie dubbinguje na polski. – Do prawdziwych Polaków iść żyć! Polacy do Polaków!

      – No, następnym razem – powiedział Hawran – to na pewno. Polacy do Polaków i tak dalej, ale teraz, pani wybaczy…

      – My tu mamy takie stowarzyszenie – dźgnęła mnie boleśnie purpurowym pazurem w splot słoneczny – Stowarzyszenie Polskich Właścicieli Polskich Mieszkań Pod Wynajem Dla Polskich Turystów Przyjeżdżających Na Lwowską Ziemię, w skrócie eSPeWuPeeMPeWuDePeTePeeNeLZet, pan powtórzy, to zapamięta…

      – Popocatepetl – powtórzyłem posłusznie.

      – Tak, no, i tylko my jesteśmy koncesjonowaną polską organizacją, która ma monopol na wynajmowanie mieszkań przez Polaków dla Polaków…

      – A kto wydaje koncesję? – zainteresował się Hawran. Baba go zignorowała.

      – Prosimy zgłaszać każdy wypadek nadużycia i w ogóle, no, każdy wypadek podszywania się nie-Polaka pod Polaka, a najlepiej to pojechać do tego Jurija już teraz, zabrać bagaże, i, proszę państwa, ja mam tu takie piękne lokum niedaleczko, na Doro… Sykstuskiej, tak dawajcie, pajediom…

      – Dziękujemy, dziękujemy, Bóg panią błogosławi, to jak przyjedziemy znów zobaczyć miasto Lwów, semper fidelis, lis Witalis – wymawiał się Hawran, gnąc się w ukłonach i rakiem się wycofując. Szybko podłapałem jego strategię i zacząłem robić to samo. Musieliśmy dziwnie wyglądać, grzejąc pokłony przed ondulowaną furią z pazurami jak strzyga, bo ludzie przystawali na ulicy i patrzyli, co też z tego będzie – może jaki teatr uliczny? Ale my odwróciliśmy się i poszliśmy dalej. W ulicę Ormiańską.

      Po dwudziestej drugiej miasto już się zamykało. Tak wtedy było, w dwa tysiące drugim roku. O dwudziestej drugiej kończyło się życie, a Lwów, podobnie zresztą jak w tamtych czasach Warszawa, zamieniał się w sypialnię. Porządnie nawaleni snuliśmy się uliczkami i szukaliśmy czegokolwiek, co mogło być otwarte i sprzedać nam procenty.

      Wreszcie, gdzieś w okolicach ulicy Łesi Ukrainki, usłyszeliśmy znajome dźwięki. Bardzo znajome. To był Bal u weteranów. Lokal mieścił się na parterze i przez okno widać było muzyków: wyglądali jak porządne baciary – kaszkiety kraciate, marynareczki, fulary – wszystko było. Weszliśmy. Usiedliśmy przy stoliku, a wokalista – zasuszony dziod o wyglądzie takim, że Himilsbach by się zaniepokoił, gdyby go zobaczył – zachrypiał:

      – Opiwnoczi si z’jawili jakis dwa ciwili. Mordy odrapani, kosmy, jak badyli.

      – Ty – powiedział skonsternowany Hawran.

      – No właśnie – odpowiedziałem, wsłuchany.

      – Nicz nikomu ne wpowili, tylki mordy bili… – śpiewał dziadek.

      – O kurwa – powiedział Hawran zamyślony.

      – No – odpowiedziałem.

      – Piwo czy wódka? – spytał kelner.

      – Wódka – powiedzieliśmy obaj naraz.

      – A szo – powiedział kelner, patrząc na nas uważnie i uśmiechając się pod bardzo kelnerskim wąsem – wy dumali szo sered baciariw Ukrainciw ne buło, czy szo?

      – Sam żeś jest nebuło czyszo – mruknął pod nosem Hawran, gdy kelner odchodził z zamówieniem.

      2

      Samobójstwo Brunona Schulza

      Niby pojechaliśmy do Drohobycza szukać Schulza, ale tak naprawdę wschodu szukaliśmy. Tej wschodniej, posowieckiej egzotyki. Ruskości.

      Kierowca marszrutki wyglądał na maniaka. Był z niego kawał kutasa i powarkiwał na nas wszystkich dookoła. Na mnie i na Hawrana też.

      Jedno oko miał zielone, a drugie – błękitne. Zauważyłem to, gdy płaciłem mu za przejazd i gdy rzuciłem mu na deskę rozdzielczą dwóch niebieskich Jarosławów Mądrych. Popatrzył na mnie tym swoim wzrokiem wariata i wiedziałem, że będzie ostro. No i było, bo maniak pędził środkiem szosy, dokładnie pośrodku miejsca, w którym powinien być namalowany środkowy pas (ale go nie było), i nie bał się niczego. Ja bałem się za niego. Hawran, widziałem, też miał trochę stracha, ale nadrabiał miną, że niby nie, nieustraszony, jemu nie pierwszyzna, on ze wschodem obyty.

      Maniak przez cały czas kogoś wyprzedzał. Wyglądało na to, że taki miał cel życiowy. Wyprzedzić